Ten u mnie szczęścia prawdziwym przykładem,
Który na swoim się zagonie zstarzał,
Ten, co dziecięciem, widział go dom dziadem,
Ten piasek, w którym z małego się narzał,
Laską podparty, ciężkim depcze śladem,
Który mieszkania swego nie powtarzał,
Zna szyby w oknach, zna ściany i węgły,
Co starożyty dom jego osięgły.
Wody prócz jednej nie kosztował studnie,
W której zrodziwszy kąpała go matka,
Spanie noc czyni, apetyt południe,
Nigdy nie przysiągł, ani był za świadka,
Nie zna fortuny, która więc obłudnie
Wziąwszy chudzinie - bogatego natka,
Po obojętnych jej kołach nie latał,
Ani sług raił, ani stadeł swatał.
Po targach z swoją nie włoczył się pracą,
W swej wełnie chodzi, swoim żyje brogiem,
Dłużnicy we drzwi jego nie kołacą,
Nie wie, bogatym co być, co ubogiem,
A że zbytkami ludzie zdrowie tracą,
Nie jada z pieprzem i z cymentem drogiem,
Nie wie gdzie serce, gdzie żołądek, owo
Zawsze wesoło, zawsze się ma zdrowo.
Nie tłucze morza pracowitym wiosłom,
Nie wierzy wodzie żywota dla zysku,
Dla zarobku się nie bawi rzemiosłem
Tudzież dworskiego nie liże półmisku.
Nie dźwiga, ani <nie> staje <się> osłem.
Obozowego niewiadom ucisku,
Na krew się z cudzą pracą nie rozgrzesza,
Nie miecza, ale pilnując lemiesza.
Handel ma z rolą, tej dwakroć do roku
Swego się dobra, swego ziarna zwierza.
Ta mu jak żywo nie umknie obroku,
Lecz z wielkim płatem iściznę odmierza.
Wojnę też wiedzie, często nosząc w troku
Albo zwierz leśny, albo ptaka z pierza,
Albo więc ryby z bliskiego jeziora;
Czy samoż tylko gumno a obora?
Nie wie, co ratusz i co obojętny
Język jurystów, nie miał sprawy ni z kiem,
Nie widział nigdy, kiedy sędzia skrzętny,
Niesprawiedliwym uniosszy się zyskiem,
Przeciw sumnieniu pisał dekret smętny,
Lecz swym domowym ciesząc się ogniskiem
Drogi do miasta najbliższego nie zna,
Gdzie dom szynkowny, gdzie gospoda wiezna.
Więcej pod niebem niż żyje pod dachem,
Z Bogiem niż z ludźmi ma rozmowy częściéj,
Wiosnę mu kwiecie wydaje zapachem,
Lato podaje ostry sierp do pięści.
Jesień zaś, kiedy aż dotąd pod strachem
Wsparte gałęzi, sypą owoc gęściéj;
Zima, okrywszy białym świat pokostem,
Wiślane brzegi szklanym wspięła mostem.
Wie, kędy lecie, zimie pogotowiu
Słońce mu wschodzi i w morzu się narza,
Księżyc gdy pełny zna i gdy na nowiu,
Nie potrzebuje nigdy kalendarza.
A przywyknąwszy jednemu wezgłowiu,
Późna go uśpi, rana budzi zarza.
Zgoła prowadząc żywot pustelniczy,
Tym tylko różny, że nie mieszka w dziczy.
Kościół opodal, kędy przez bór ścieżka,
Ani tam wozem, ani jeżdżą koniem;
Wżdy nabożeństwa co rok nie omieszka,
Jakiego sam Bóg potrzebuje po niem,
Któremu kiedy nie ma co dać z mieszka,
Mięsem go błaga przez księdza kapłoniem.
Synowie pasą oborne dobytki,
A dziewki przędą z białej wełny nitki,
Te gospodyni, pozwijawszy w kłęby,
Na wielkich krosnach w sukno zbija blatem;
Dziatki, sam nam chleb nie przyjdzie do gęby,
Kto chce być żywym, chociaż nie bogatem,
I dziewki rychlej ujźrą dziewosłęby,
I chłopcy winni robić, jak świat światem.
Nie tylko nam jeść i odziać się trzeba;
Zginął, kto gruszkę w popiele zagrzeba.
Ten u mnie prawym szczęśliwości wzorem,
Kto obcowaniem złym się nie poskromił,
Nie był troskliwym nigdy, rzadko chorem,
Nad potrzebę się ni nacz nie łakomił,
Choć też garścią wziął chleba, a nie worem,
Wżdy się nie kurczył, jeszcze go ułomił,
Kto prosił; zawsze na małe i wielu
W jednej był cerze, w jednakim weselu.
Szkoda nie szkodą, żal mu nie był żalem,
Choć bezpieczniejsza łódź na wodzie miałkiej,
A każdy swego szczęścia jest kowalem,
Choć różnie szczęście swe dzieli kawałki,
On bliskim łódkę ubezpieczył palem,
Wiedząc na morzu co potyka śmiałki,
Choć wiatr pochlebiał, dotąd nie odłożył,
Aż szczęśliwszego stokroć portu dożył.
Aż który jednym między trawą listem
Małej dziecinie jeszcze się wyznaczał,
Dąb srogim urósł dębem oganistem
I chłodne cienie szeroko roztaczał,
Gdzie mu przed słońcem miło płomienistem
Sieść, gdy w zielonym dzbanie grzanki maczał,
Pod tym się Bogu siedmkroć przez dzień kłania,
Pod tym i słusznie czeka zmartwychwstania.
Trzykroć szczęśliwy człek, komu Bóg zdarzy,
Urodziwszy się z wiecznego mandatu,
Uważyć, czego młodzi ani starzy
Nie uważają, że się tu nie światu,
Lecz niebu rodzim, jakoż nas to sparzy,
Co niebo z myśli wypuściwszy, a tu
Wieczność w doczesnej kładziemy rozkoszy,
Choć nas śmierć co dzień przykładami płoszy.
Może-ż być rozkosz większa i w tym wieku,
Której dostąpić najuboższy może:
Żyć do natury, żyć sobie po lekku,
Żyć jako podczas dalekiej podróże,
Głęboko w ścianę nie wbijając ćwieku,
Jeden tu nocleg, jakie takie łoże.
Nie szumieć nazbyt, nie gryźć się, nie szczędzić,
Byle stąd wcześnie, gdzie myślisz, dopędzić.
Jeśli to szczęście żyć jako najdłużéj,
Nie może prostsza być do niego droga,
Gdy ciała praca zbyteczna nie znuży,
Ani żal, ani fortuna cię sroga
Na smutny tryumf powiedzie w obniży,
Masz wczas, masz pokój, masz przystęp do Boga,
Jakbyś miał zapis na sto lat a potem
W niebie żyć wiecznie szczęśliwym żywotem.
PIEŚŃ XV
W UTRAPIENIU
Nie tak oracz w letny znój, kiedy zagorzałe
Przyspieszają ku żniwu zagony nieźrałe,
Utęskniony więc oczy podnosi do góry
Z pożądanym deszczykiem wyglądając chmury,
Nie tak w długie wygląda niepogody słońca,
Jako ja Ciebie pragnę, Boże, mój obrońca.
Nie ma nigdy firmament pięknych gwiazd tak wiele
Ani po wszytkiej ziemi tak jest liczne ziele,
Nie mają wszytkie wody tyło piasku w sobie,
Panie, co miłosierdzia, co litości w Tobie:
Tego pełne jest niebo, pełna ziemia, morze;
Racz tylko dać u siebie miejsce mej pokorze.
Troski mnie ze wszytkich stron żałosne ścisnęły,
Nieszczęśliwe kłopoty wskroś serce przejęły;
Niskąd nie masz pociechy, każdy patrzy krzywo,
Wszyscy mię prześladują, urąga co żywo;
Dzień li niebo oświeca, ciemna li noc mroczy,
Nie osychają moje przed żałością oczy.
A co mnie barzo trapi, że w takiej potrzebie
Nie śmiem westchnąć, jedyna pociecho, do Ciebie:
Smucą mnie grzechy moje i w każde trapienie
Regiestr ich wystawia mi przed oczy sumnienie.
Boże mój, twierdzo moja, w wieczne zapomnienie
Racz prze twą dobroć puścić moje przewinienie,
A zmiłuj się nad swoim niewolnikiem smutnym
I przybywaj na pomoc w ucisku okrutnym.
PIEŚŃ XXII
DZIĘKCZYNIENIA*
Czego chcesz, Wieczny Boże, za swoje dobroci,
Które każda godzina w człowieku stokroci?
Karmisz, poisz, odziewasz, wczasom opatrujesz,
A co większa, że wieczny żywot nam gotujesz;
Zgoła dusza i ciało każdodziennie znają
Niezmierne dary twoje, które nie ustają,
Tak iż żywot człowieczy nic nie jest inszego,
Tylko regiestr obszerny dobrodziejstwa twego.
Choćbyś w kościele mieszkał ręką uczynionym,
I świat Cię nie ogarnie, acz jest tak przestronym.
Złota nie chcesz i skarbów, twoje to są wszytki,
Które ziemia i morze daje nam pożytki,
Ani ofiar i z tłustych cielców krwie kurzawy:
I człek, i zwierz, i bydło - twoje to są sprawy;
Przetóż Cię wdzięcznym sercem za twe hojne dary
Sławimy, inszej przed Cię nie mając ofiary.
Niebo twój czyn, na którym mierzą wszytkie czasy
Od Ciebie nakręcone ogniste kompasy;
I ziemia rąk twych dzieło, i wody zamknione,
Rozlicznymi tworami wszędy napełnione.
Któż rzekom i krynicom przysparza ciekącej
Wody? któż spuszcza rosy w letny znój gorący?
Któż chłodzi deszczem ziemię, a zemdlone zioła
Obczerstwia, zali nie Ty sam, o Panie, zgoła?
Tobie kwoli barwiste sieje wiosna kwiecie
I sowity urodzaj ziemia daje lecie,
Tobie jesień owoce przynosi doźrałe,
A zima ziemię kryje w swoje płaszcze białe.
Niezliczone twe czyny wszechmocne, zaiste,
Niepojęte roboty, o Panie, wieczyste.
Bądźże tedy na wieki od nas pochwalony
Za wszytkie dobrodziejstwa, Boże nieskończony.
Żywże nas, póki raczysz, w tej ziemskiej niskości,
Tylko niech w twojej będziem zawsze opatrzności.