Ten rozdział siodmy zową SOLINUS,
gdyż tu będzie o niebezpieczeństwie żywota naszego, o prawym ślachectwie, o poczciwym stanie, o wychowaniu dziatek, i o każdej poczciwej powinności naszej, gdyż ten filozof tymi sie rzeczami parał.
Szedł potym precz Filozof. Młodzieniec ubogi
Wyszedszy, siadł pod drzewem niedaleko drogi.
Począł siedząc narzekać: "Ach, moj mocny Boże,
Toć sie jeszcze moja myśl ukrocić nie może.
Czytałem już poety, mawiał z filozofy,
A przedsię jeszcze u mnie rozum barzo płochy.
Przedsię trefić nie mogę, aby sie zgadzali,
Bo jedni mędrowali a drudzy bajali:
Jako Cyrces bogini głowy odmieniała,
Jako morska syrena nadobnie śpiewała,
Tak iż onym śpiewaniem marynarze śpiła,
A potym je uśpiwszy, marnie potopiła.
Jako tu obrzymowie po światu bujali,
A jako też harpije za nimi latały.
Jako Atlas swą mocą wszytkim niebem robił,
Jako Herkules hydrę albo smoki pobił.
Co czynią satyrowie z kozimi rogami,
A co też pegazowie z szkapiemi nogami,
Albo ony chimery, ony tantalony,
Co w obłokach latały wszędy na wsze strony.
A jakoż sie wybłąkać z takich plotek właśnie.
Wierz mi, że kot za uchem nie jednemu wrzaśnie
Myśląc o tym, a przedsię mało z tego zbytku
Wynaleźć człowiek może słusznego pożytku.
Owi też filozofi siła napisali
A rozumy ludzkiemi prawie zamieszali,
Że i sami snadź potym tak sie dorządzili,
Że w wielu trudnych rzeczach barzo zabłądzili.
A tak jeśli nie będzie łaski twojej, Panie,
Wierę tu na mie będzie trudne rozeznanie,
Jakoby sie z tych świeckich omyłek wybłędzić,
A baczeniem poczciwym tu swoj żywot rzędzić."
Potym szedł, myśląc sobie, na wysoką gorę.
Uźrzał k sobie idącą szpetną czarną chmurę,
A pod nią sie na dole straszliwie błyskało,
Tak iż było wszytko znać to, co sie tam działo.
Uźrzał ludzi pod gorą pod drzewy siedzące,
Narzekając na ten świat, okrutnie płaczące.
Na jednych brudne płachty, na drugich kaptury,
Że je było ledwe znać z onej szpetnej chmury.
A oni łamią ręce srodze narzekając,
Z onej gory na pola żałosne patrzając.
Poźrzał potym po poloch, ano sie lud wali,
Starzy, młodzi, bogacze, wielcy i też mali.
Taczają sie korony, padają infuły,
Z rogatemi birety walają sie stuły.
Leżą tarcze, proporce, podle nich pobici
Oni zacni rycerze, sławnie zamienici,
Dziatki, panny i panie, nadobni młodzieńcy.
Taczają sie po ziemi głowy ich i z wieńcy.
A miedzy nimi biega niewiasta odrana,
Chuda, blada, straszliwa, szpetnie oszemłana.
A w ręku marną kosę tak straszliwą nosi,
Że ją ony nędzniki jako trawę kosi.
Poźrzał: ano wsi, miasta piękne pusto stoją,
Zwirzęta sie biegając nikogo nie boją,
Psi wyją, bydło ryczy; słysząc, włosy wstają,
Jakie głosy żałosne ze wszech stron powstają.
We trzcinie bący huczą, a puhacze w lesie,
Że sie aż pod obłoki głos straszliwy niesie,
Trącając sie o skały, a na zad wracając,
Jakoby dwa wołali, więtszy strach dawając.
A głosu człowieczego nigdziej z żadnej strony
Już tam było nie słyszeć, jedno huczą dzwony
Jeszcze więtszej żałości dodawając głowie,
Abowiem to niewdzięczni bywają posłowie.
Patrząc z gory on nędznik, ony jego myśli
Jeszcze w dziwniejsze trwogi teraz prawie przyszły.
Lękł sie, aż stanął wszytek na poły zemdlały.
Zadrżał wszytek, by ryba, włosy na nim wstały,
Bo uźrzał z piekła rotę, kiedy sie ruszyła
A po światu szyroko wnet sie rozproszyła,
Nie inaczej, by wilcy, drapając owieczki,
Tak iż ktorą popadli, nie miała ucieczki.
Jedny w głębokościach wod okrutnie topili,
A dziwnie je mordując rozlicznie tracili,
Z drzewy je podrębując, z domy zapalając,
Z wozmi, z końmi z wysokich gor je przewracając.
A kto się kędy wymknął, to srodze łapali
A onej okrutnicy za więźnie dawali,
Ktora na ktorą stronę gdy machnęła kosą,
Toś uźrzał, jako snopie na kupę je niosą.
Drugie też omijała poglądając srodze:
Podobno ty, co wiernie dufali o Bodze,
A ktorym był jeszcze czas podobno nie przyszedł.
Ale patrząc, przed strachem przedsię był każdy medł.
Bo to sobie chowała jeszcze na po chwili,
Abowiem i z tych każdy z czasem głowkę schyli.
Jął narzekać młodzieniec: "O, zły marny świecie!
Jakoż ta twa omyłka ty nędzniki gniecie,
Ktorzy tobie snadź więcej niż Bogu dufali,
A omylną nadzieję w tobie pokładali.
O, nędzna obłudności, o, nadziejo łżywa!
Jakaż tu jest twa sprawa omylna, fałszywa.
Rownie by czaczkiem dzieci, tak nas wszytki łudzisz,
A w tym nędznym żywocie, jedno darmo trudzisz.
Widzę, jako sie wszyscy omylnie mieszają,
A na cieniuczkiej nici sprawy swe wieszają,
Używając niewczasow a dziwnych trudności,
Aby jedno posiedli ty świeckie marności.
Ni wstydu, ni bojaźni przed oczyma mając,
Jedno marną paszczękę sobie nadymając,
Nic nie mając na pieczy tej przyszłej srogości,
Ktora na wszytki przyć ma bez wszej omylności.
A jeszcze to nagorsza, by już raz odcirpieć,
Ale słyszę, iż potym snadź już na wieki być
W srogich mękach, jeśli kto tu bez łaski Bożej
Pod tę kosę okrutną głowę swą podłoży.
O, nędzny nasz żywocie, marna bańko śklana,
Co sie tu zawżdy błyszczy jako malowana,
Ktora maluczkim wiatrem zachwiawszy sie spada,
A potym w marnym śmieciu już na wieki siada!
Piękna farba na wirzchu, wewnątrz gorzkość przykra,
Tak to na nas zakryta, samołowka chytra.
Rownie gdy jako kwiatek zakwitnie w południe,
Więc tu nadobnie pachnie i patrzyć nań cudnie,
Ali uźrzysz po chwili, uschnąwszy sie jeży,
A z marnemi śmieciami potłoczony leży.
Takżeć i my nędznicy pięknie sie świecimy,
Jako kwiatki na polu, gdy sie ubierzemy.
Patrzajże go po chwili, a on farbę mieni,
Niedawno był rumiany, a już sie zieleni.
Jako ona marnica przykro machnie kosą,
Alić nas jako snopie do stodoły niosą.
Owa krotka rozprawa tu nasze mieszkanie,
A na tym nędznym morzu to pielgrzymowanie
Jest jako dym przy ogniu, gdy sie troszkę świeci
A potym sie jako mgła po wiatru rozleci.
Rano kwitnął, a wieczor żaby po nim skaczą,
Wrony klują, kokoszy rozgrzebając gdaczą.
O, mizerna śklenico na poły stłuczona,
Ktora masz być po chwili we błoto wrzucona!
I czymże sie masz pysznić, jakaż twoja chłuba,
Jeśli złoto, pieniądze, jeśli droga szuba?
Weźrzy-ż w swoj krys, długo-li w tym sie chłubić będziesz,
Wnet po chwili w tarcice w karwatce usiędziesz.
Coż ci pomogło srebro, coż pomogło złoto,
Coć już teraz nie stoi i za marne błoto?
Kiedy cie mizerna śmierć tak chlusnęła kosą,
Leżysz w nędznej koszuli, a to inszy niosą.
Już oni twoi słudzy teraz cie dzwigają,
Jako onego karwu, co go łupić mają.
Już miasto muszkatełły w gardnoć smołę leją.
Więc rzkomo jedni płaczą, a drudzy sie śmieją,
Powiedając: "Złyć też był, niechaj z Bogiem idzie.
Owa nam gdy ten młodszy na lepsze wynidzie".
Gdzież ony twoje zamki i gdzież oni kmiecie?
Już do nich nie pojedziesz do roboty lecie!
Gdzież ony wirydarze a gdzież ony sadki,
Coś sie po nich przechadzał, a za tobą dziatki,
Urywając po kwiatku, ktory cudnie pachnął?
Szpetnie cie ten majeran po zawojku machnął,
Że leżysz jako drewno; i wonia nie cudna
Zalatuje od ciebie, i twarz barzo brudna.
Już, byś w rożanej wodce tak i wszytek pływał,
Nie pomożeć; byś sie i balsamem umywał!
O, mizerny żywocie, o , nieszczęsna chwilo!
I czymże sie masz chłubić, marna, nędzna wiło,
Bujając po tym świecie jako paw, gdy pierze
Tu ku pięknemu słońcu nadobnie rozszyrzy,
A potym go wnet uźrzysz odartego marnie.
Jeden mięso obraca, drugi pierze garnie.
O, nędzny świecki pawie! I z mięsem, i z piory
Już leżysz oskubiony, drudzy cie drą z skory.
A ty sie nic nie czujesz, a piorki twojemi
Dawno sie już przystroił, nieboże, kto iny.
A wszakoż gdy poźrzemy tu po wszytkim świecie,
Patrz na każdego sprawy tak zimie jak lecie,
Iż żaden nic nie myśli, cożkolwiek sprawuje,
Aby dłużej żyw nie był, niż sie to zepsuje.
Pod okrutne kamienie olszowy pal bije,
Powieda, iż do sta lat to w ziemi nie zgnije.
Będzie przecieś przewracał, jeśli nie czyrwiwa,
Kiedy już pod jaki gmach podkładana bywa.
Każe biel ociasować, by jedno drżeń został
A on takim i czterzem podobno by sprostał.
Każe mocno na teble bić, by sie nie chwiało,
Da-li Bog, to do sta lat iście będzie stało.
A samego do roku czasem ledwe będzie;
Przecieś ledwe na palec, co na niej osiędzie.
Więc gonty sosnowemi pobijać nie każe,
A drugie więc olejem albo mazią maże.
A rynna modrzewiowa pewnie aby była,
Bowiemby ta jodłowa barzo prędko zgniła.
Patrzajże potym pana, a on wirzch gotuje,
Już grzbietem od północy tarcicę hebluje.
Jużechmy doprawili budowania swego,
Dłużej będzie przeciesi niż pana naszego.
A podobno i on gont, chociaj był sosnowy,
Cochmy im kryć nie chcieli, dłużej będzie zdrowy.
O, wszechmogący Panie, toć mi żal tych ludzi,
Co je to ten marny świat tak wszetecznie łudzi,
Iż na to nic nie myślą, gdy ta pani kosą
Machnie na ktorą stronę, wnet ich dosyć niosą.
A wżdy na żądnej pieczy nic tego nie mają,
Jako ine źwirzęta, tak sobie bujają.
A ku memu więtszemu jeszcze frasunkowi,
Co to jest bych zrozumiał, nikt właśnie nie powie".
Poźrzał nędznik na stronę, ano sie cień rusza,
Toż dopiro na poły wstąpiła weń dusza.
Obeźrzy sie: pod drzewem ano piękna pani
Stoi za nim z czarnego kamienia książkami,
Pilno coś na nich pisząc, terminuje sobie.
Myśli co rzec nieborak, stojąc sie w łeb skrobie.
Ostraszywszy sie rzekł k niej: "Wiem, iż święta pani,
Podobno sie dziwujesz, co świat czyni z nami.
Bo jako znam, musisz być nie z naszego kraju;
Bo jeśliże z nieba, tedy pewnie z raju.
Bo i twarz, i postawa jawnie okazuje,
Iż cie ten strach nie rusza, co marnie świat psuje".
rzekła pani nadobnie: "I ja, ktoś jest, nie wiem,
Ale ocz mie słusznego spytasz, tedyć powiem.
Bo widzę, żeś trwożliwy, patrząc na ty dziwy,
Iż tu leży nie jeden, co wczora był żywy.
A krole ni książęta nie wydrą sie z tego,
By był mocarz nawiętszy, każdy skoczy psiego."
Rzekł młodzieniec: Ach, moja pani święta, miła,
Szczęsna mnie to potkała w mym frasunku chwila,
Iż sie mam z kim namowić a z twej obietnice
Już widzę, myśli moje nie pojdą na nice.
Jam jest, jako mie widzisz, człowiek świata tego,
Ktory już dawno szukam, co jest przystojnego,
Abych tu żył poczciwie w takich omylnościach,
Gdyż widzę świat fałszywy w dziwnych przewrotnościach.
Rozno mie Epikurus, a Minerwa rozno
Uczyli dziwnych rzeczy, żem tak został prożno.
Wszakoż Minerwa święta ta mi drog dodała
Dosyć słusznych, na czym sie moja myśl wieszała.
Takżeć Anaksagoras, także i Sokrates
Uczyli mie nadobnie, zacz im mille grates.
Ale żem teraz przypadł na ty nowe rzeczy,
Ktorych nigdy moja myśl nie miała na pieczy,
Proszę cie, moja pani, wywiedźże mie z tego,
A daj mi znać przezwisko imienia swojego".
Rzekła pani: "Jam-ci jest ona Pallas dawna,
Ktoram tu po ty czasy zawżdy była sławna.
I za to mie też ludzie tak byli obrali:
Tu rozumem szafować, ten mi urząd dali."
Rzekł młodzieniec: "O, pani, słychałem ia o tym,
Co ono powiedali o jabłuszku złotym,
Co spadło Parysowi z nieba, i głos słyszał,
By je co napiękniejszej miedzy trzemi oddał.
Gdzieś ty też miedzy nimi w ten czas jedna była
A twoj rozum, uroda to tobie sprawiła,
Iż cie był miedzy wszemi napiękniejszą obrał
A ten tak zacny klenot iście właśnie oddał.
A tu mnie też przyniosło teraz szczęście moje,
Iż w swej zmieszanej myśli widzę oczy twoje.
I rozumiem, że jaką wżdy pociechę znajdę,
Jeśli z tobą na dalsze gdy rozmowy zajdę."
Rzekła Pallas: "Nie mnieć to onego jabłuszka
Było dano, wzięłać je ona pani duszka
Wenus chytra, co ten świat marny dziwnie zwodzi
A barzo mu niemało swemi foszki szkodzi.
Ale już i z jabłuszkiem, jako sie jej widzi,
Ona jako poczęła, już niechaj świat szydzi.
Ale ja świętą prawdą muszę sie obchodzić,
Jakom zwykła, bo nie chcę ni w czym światu szkodzić.
Gdy fałsz jest wielki szkodnik na świecie od wieka,
A ten najwięcej zelży każdego człowieka.
A tak na czas odejdźwa sam na pokoj mało.
Boć sie w głowie z tych strachow będzie co mieszało".
I siedli pod cyprysem nadobnie pachniącym,
I wdzięczny cień od siebie wszędzie padającym.
Rzekła potym: "Widzę ja, żeś sie tym sfrasował
A dobrą myśl na poły sobieś już popsował,
Iż widzisz, że sie walą krole i książęta
A szyroko ta marna sieć na nie rozpięta
A iż im nie pomogą ni mocy, ni zamki,
Wszyscy sie marnie tłuką jako nędzne śklanki.
To cie też widzę rusza, iż śmierci rozliczne
Tak haniebnie mordują ty narody śliczne.
A to więcej, że sie w tym przedsię nikt nie baczy.
Każdy, by wiecznie żyć miał, tuszyć sobie raczy.
Słychałeś-li ty kiedy, gdy Pan Bog człowieka
Pirwszego w raju stworzył za starego wieka,
Na wielu go był rzeczach ku swej wielmożności
Stworzyć raczył w przypadkoch, ale nie w istności.
Bo iż sam wiecznie żywie, miał być nieśmiertelny,
Jeśli mu był prawie w powinnościach wierny.
Miał być święty, niewinny, a cnotami swemi,
Miał sie prawie porownać z anjoły świętymi.
Ale tu, coś ją widział, ta piekielna rota,
Tać go prawie przywiodła do tego kłopota.
Bo wszytko to, co widzisz, też byli anjeli
A wielką zacność w niebie w swoich staniech mieli.
Ale prze ich niewiarę marnie są strąceni
A w piekielnych ciemnościach wiecznie osądzeni.
A gdy potym uźrzeli człowieka onego,
Iż przyszedł w wielką łaskę do Pana swojego,
Z onych go powinności poczciwych uwiedli,
A w wieczny błąd pospołu i z sobą przywiedli,
Że stracił niebożątko łaskę Pana swego.
Kiedy w raju przestąpił przykazanie jego,
Tamże mu już odpadła ona świątość jego,
Tamże go już uczynił wiecznie śmiertelnego.
Nic przy nim nie zostało, jedno marna chciwość,
Gdyż jawnie w każdym widzisz taką pożądliwość,
Iż nie dba nic o cnotę, nie lęka sie śmierci,
Choć sie tuż ustawicznie przed oczyma wierci.
Tamże ji już podał w moc onej sprosnej rocie,
Jako widzisz, w jakim jest przed nimi kłopocie.
Acz potym snadź niektorym był drogę wskazał,
Iż ich wiele z tej roty rejestrow wymazał,
O ktore sie i teraz widzisz nie śmie kusić;
Bo słyszę, iż z tym Panem źle tam dzwonka ruszyć.
Acz-em ja w jego sprawach nie wiele bywała,
Alem o jego mocy niemało słychała.
A toć jest ta przyczyna, iż tą kosą marnie
Ta sprosna okrutnica wszytki stany garnie,
Ktorej ani żadny krol, ani żadne książę,
Już sie wydrzeć nie może; wszytki marnie wiąże.
By sie w skałę zakopał, by pod niebem latał,
Pewnie przed nią nogami padszy, będzie trzpiatał.
Bo na zachod i na wschod szpetnie macha kosą
A gdy namniej dosięże, wnet każdego niosą.
Gdzie sie podział Herkules, co sie z smoki łomił,
Albo on srogi Hektor, co sie z Greki gonił?
Albo on Salomon mocny, co obalał sklepy,
Tysiącmi ludzi pobił, chociaj już był ślepy?
Albo on Aleksander, co wszem światem władał,
A okrutne narody możnością posiadał?
Albo oni Rzymianie, co swemi sprawami
Posiadali dziwnie świat i z jego hetmany?
Albo inszy mocarze z swemi możnościami?
Padali pod tą kosą tuż przed jej nogami,
Ktorzy światem od morza do morza władali,
Aż pod niebo sławy swej głosy podawali.
Albo oni mędrcowie z dziwnemi głowami,
Co latali pod niebem swemi rozmowami.
Wszytko to ona snadnie przedysputowała,
Chociaj onej loiki namniej nie umiała.
Ni zacz tu grammatyka, ni zacz retoryka,
Snadnie tą kosą zwalczy każdego nędznika.
Więc nie patrzy na stany, ani na młodości,
Wszytko zawżdy za rowno u jej ślachetności.
Patrz-że na ty błazenki, gdy po światu chodzą,
Jako małpy taki śmiech w niebie świętym płodzą.
Kiedy tu nic nie baczą na ty omylności,
A przedsię światem kręcą w okrutnej chciwości,
Jakoby już na wieki tu panować mieli.
Wierzę, żeć już na poły drudzy poszaleli.
Gdy bija fundamenty, gdy wieże stawiają,
Przysięgliby, iż wiecznie tu panować mają.
Gdy kopią granice, ziemię rozmierzają,
Czasem sie o mały tes marnie zabijają.
Zyskałeś tu nędzniku tej granice cudnie,
Jużeś sobie odmierzył nosem na południe.
O, nędzna marna ziemio! czemuż nas tak łudzisz?
Ty mizerne nędzniki, przecz tak marnie trudzisz!?
Ale ziemia nie krzywa, sam sobie krzyw każdy,
Iż na przyszłe przypadki nie pamięta zawżdy.
Izażby sie nie lepiej poczciwie ugodzić,
Niżli ciału, i sławie, i duszy zaszkodzić.
Gdyż wszytko jako błoto po śmierci zostanie,
Jedno nędzna koszula ta sie nam dostanie.
A to w niwecz, iż sława rozleci sie wszędzie,
Głośno krzycząc jako kur, gdy śpiewa na grzędzie.
A to ktemu sumienie i po śmierci gryzie,
Miałyć by nam omierznąć tego świata bryże.
A drudzy więc rozumy kryślają po niebie.
Ano sie wszytko kręci, wszytko we łbie grzebie.
Chcą wiedzieć wszytki sprawy, co Bog w swej skrytości
Dziwnie z dawna postawił w wielkiej tajemności.
A wżdy żadny nie zgadnie nigdy z almanachu,
Kiedy go śmierć zawoła: "Hajwoć panie brachu".
O nieszczęsna szczebiotko, ocz sie ty nie kusisz!?
Ale, byś wlazł pod obłok, przedsię upaść musisz.
Lecz gdybyś otarł oczy aż do prawdy prawie,
Mogłbyś sie podziwować dziwnej Boskiej sprawie.
A coć sie tu zda dobrze, mogłbyś czasem ganić,
A coć sie nie podoba, mogłby sie tym bawić.
A tak ten ludzki narod prawie jako pęcherz
Lekki wiatrem nadęty, a palcem weń uderz,
Alić już w nim nic nie masz, alić barzo snadnie,
Skoro sie ocz uderzy, na poły rozpadnie.
Tam im ona fortuna, co na kole stoi,
Jako inym motylem po swej myśli broi.
A snadź każdy, gdyby sie w tym obaczył prawie,
Mało by sie rozkochał w tej obłudnej sprawie.
Ktorą po wszytki czasy za żywota tego
Z wielką pracą wieść musi do wieku swojego.
A jeśli chcesz obaczyć od początku prawie,
Jakiej jest nędze dosyć w jego każdej sprawie,
Wspomni sobie na pirwszy gmach mieszkania jego,
Gdy bywa w sklepie zamknion brzucha śmierdzącego.
Co tam ma za rozkoszy, to obaczyć możesz.
Acz wiem, że w tych przygodach nic mu nie pomożesz.
Wnet kiedy sie urodzi, łzami sie obleje;
Znać przed strachem, że mu już przyrodzenie mdleje
Puścić sie na to morze świata obłędnego.
Co snadź i z marynarza poznasz mizernego,
Iż kiedy sie na morze ma srogie odepchnąć,
Musi pewnie zapłakać, albo przykro westchnąć,
Wspominając przypadki morza burzliwego,
Więc i ony przygody na wszem dziwne jego:
Jako Scylla okrutnie okręty rozbija,
A szczęśliwy Karybdym kiedy kto omija.
O, nieszczęsnaż to Scylla a Karybdys srogi,
Gdy sie na świat urodzi człowieczek ubogi.
A snadź jeszcze wnet z przodku, już w niewoli chodzi,
Bo mu wnet być w więzieniu, skoro sie urodził.
Szpetnie go pieluchami, krajkami ściągają,
Choć jeszcze nic nie zbroił, a już więźnia mają,
Znak dawając, iż choć sie tu wolnie rodzimy,
Przedsię jednak pod jarzmem do śmierci chodzimy.
Gdyż nie jest żaden mocarz, aby prawa swego
Nie musiał nieść na sobie zawżdy powinnego.
A zaż go świat nie wikle dziwnemi sprawami.
Nie inaczej by więźnia? Zeznamy to sami.
Bowiem miłe łakomstwo ma tak mocne pęto,
Iż musi być w niewoli dla niego i w święto.
Bo kto sobie myśli zwiąże, to niewolnik prawy,
Gdyż po swej woli nie ma nigdy żadnej sprawy.
Jedno gdzie czas przytoczy, tu sie tułać musi
A dla nędznych pożytkow o wszytko sie kusi.
Patrzże: ine źwirzątko skoro sie urodzi,
Natychmiast z przyrodzenia o swej mocy chodzi.
A nasz pan aż ledwo w rok, i to aż z nauki,
A przy tej grammatyce częste będą puki.
Potrze sobie kolana a potłucze czoło,
Bo sie musi zatoczyć przy nim nie raz w koło.
A gdy mało podroście, wnet wojt nad nim stoi
Z brzeźiny, a pan młody barzo sie go boi.
Siecze ociec, siecze żak, więc też pani matka
Chce też uczyć swoich praw, dobije ostatka.
Abowiem jeśliże wczas nie złomisz młodości,
Wierz mi, iście zapłaczesz nad nią ku starości.
Bo więc owy pieszczotki, co je wymyślają,
Na wiele złego dziatki potym przyprawiają.
Kocha sie pani matka, kiedy więc knafliktow
Nawiesza u pąnięcia, naszyje bryżykow,
Upstrzy je jako prosię, bo tak z młodu bywa
Też piękne, przekobiałe; potym w błocie pływa.
Bo więc panu młodemu zawżdy sie chce tego,
Gdzie wziąć, tu wziąć, by nigdy nie odmieniał pstrego.
A kiedy sie pstrociny pomażą na cnocie,
To więc tez jako prosię ulega we błocie.
O, marni rodzicowie, co jedno patrzycie,
Aby ciało bujało, a nic nie baczycie,
Iżby pilniej potrzeba umysł upstrzyć cnotą!
A toby prawie mogł zwać subtylną robotą!
Abowiem to piękny stroj, gdy kto cnocie godzi,
Ba, chociaj i z płoskonek w swej robocie chodzi.
Umieć to i źwierzątko i ptaszek na gniaździe,
Iż tym dziatki okrywa, gdzie cokolwiek znajdzie.
Ale mu przyrodzenia odmienić nie umie;
Tego go jedno uczy, co samo rozumie.
Ale człowiek, gdyż go Pan obdarzył baczeniem,
Ma swe dziatki sprawować roztropnym ćwiczeniem,
Aby Bogu i ludziom potym godny były,
A pustopas swowolnie nigdy nie chodziły.
Bo z młodu jako witkę krzywo albo proście
Postawisz, to już więc tak do starości roście;
Ale gdy podprochnieje, trudni ją już kręcić,
Bobyś już i z korzenia musiał wszytko stręcić.
Abowiem gdy sie z młodu co w głowie zamiesza,
Już więc tam z trudna ma być rada kiedy insza.
Gdyż wiele marny zwyczaj złomi przyrodzenia,
Zwłaszcza, ktory tak roście bez waszego ćwiczenia.
A tak poczciwy rodzic niechaj na to godzi,
Aby w grozie wychował dziatki poki młodzi.
Gdyż to czynią źwirzęta i bestyje srogie,
Złomiwszy przyrodzenie, podawając rogi
Pod słuszne posłuszeństwo, co ćwiczenie czyni.
Bo swawola podobna ku plugawej świni,
Co nie myśli ni o czym, ni o żadnej cnocie,
Kiloby sie po woli kąpała we błocie,
A z onego pięknego dawnego nałogu,
Aby potym po uszy wlazła do barłogu.
Gdyż nie jest nic młodości więcej szkodliwego,
Jedno swawolnie chodzić za wieku swojego.
Gdyż nasze przyrodzenie tak sie z nami lągnie,
Iże więcej ku złemu, niż k dobremu, ciągnie.
A jako ostrogami u dobrego jeźdźca,
Tak tego swawolnego trzeba ćwiczyć źrzebca,
By na starość nie miotał, a w uździe krygowej
Niechaj chodzi, a mieć nań zawżdy munsztuk nowy.
Gdyż nam do miłej cnoty barzo ciasna droga,
Ktora jedno ta sama prowadzi do Boga.
Ta ponuro nie chodzi, patrzy w niebo zawżdy
A tą jedno nadobnie ozdobi sie każdy.
Bowiem ona niecnota gościniec utarła
Szyroko do swych dworow i wrota otwarła.
A prawie jako z gory k niej sie koła toczą;
Ale sie im popadać, niż przez prog przeskoczą.
A tak toć jest pieszczota, toć jest miłość prawa,
Gdzie około młodości na wszem dobra sprawa.
Gdyż nasz rozum potrzeba cnotą fastrzygować,
Bo gdzie tej nie dostanie, trudno ji bramować.
Bo kiedy sie pocznie proć, byś ji dratwą zszywał,
Już taki po swej woli zawżdy będzie pływał.
Bo jako go wychowasz, także go mieć będziesz,
Ale wierz mi, niewdzięczną piosnkę z nim zagędziesz.
Patrz, młodość gdy podrasta, nic swawolniejszego
Nie może być na świecie, ni uporniejszego.
Zwłaszcza gdy zwyczaj weźmie z towarzystwa złego,
Już ją trudno powściągnąć z nałogu zwykłego.
Bo aczbyć z nim chciał mowić też co statecznego,
Prożno, bo sie myśl wierci zawżdy do onego,
Czemu sie już przyuczył, to mu czwała w głowie;
Rad by i tam przeleciał, nic mu po twej mowie.
Bo to jest wiek dziwny, iż sie nikt z tej sprawy,
Ani słusznie obaczy, ani sie wyprawi.
Już tam nic guz, ani śmierć, ni żadna przygoda;
Tak więc marnie swawola płynie jako woda;
Ktora gdy wielkim gwałtem złomiona nie będzie,
Pewnie jako trucina rozpłynie sie wszędzie.
Patrzajże tu, moj bracie, tej ludzkiej natury,
Jako o niej ze wszech stron wszędy szpetne chmury.
A chocia-ć sie nadobnie z wirzchu przebłyskawa,
Ale patrzaj, co za grom tam wewnątrz zostawa.
Patrzajże już więc potym, gdy młodość podroście,
Jacy zawżdy harcują około niej goście.
Bo sie więc już wszytko dziwno wierci w głowie,
Poznać to i z postawy, poznać i po mowie.
Wnet jeden chce do Rzyma, drugi do Francyjej;
A źle by też nam minąć Padwy, Wenecyjej!
Więc Ferarz, Neapolis, to nam wszytko w drogę,
Medyjolan i Paryż; prawie to rzec mogę.
Więc sie jedni chcą uczyć, miedzy knechty drudzy,
Rozmaici wnet będą w tych rozgrywkoch słudzy.
To już goni koguta, ogon mu wyskubie,
Pioro zatknie za czapkę tu prawie na czubie.
Powieda iż knechtowie taką barwę mają.
Pan ociec z panią matką, patrząc sie, kochają,
Tuszą sobie zapewne, iż z pana młodego,
Coć iście w krotkim czesie będzie osobnego.
A on sukniej szanuje, więc siodło wyciera,
A gdzieby co pochwycić po kąciech poziera.
Ociec workow potrząsa, przebiera bochnary,
Bo podobno płatniejsze tam będą talary.
A matka z nabielniego wlecze też co może:
"Jedno nic nie powiedaj przed ojcem, nieboże.
Boćby nie dał tak wiele, gdyby o tym wiedział,
A ty to dla przygody będziesz z osobna miał".
Także jeden przed drugim sobie ukradają,
Aż więc potym obadwa czasem nic nie mają.
Pan młody już sie wlecze, a czasem w piwnicy
Damy sie więc pasować, nie włocząc sie wszyscy.
Wszakoż około niego cożkolwiek sie zstanie,
Chociaj sie precz powlecze, choć doma zostanie,
Długo tu już spokojna głowa nie może być,
Zawżdy, by młode piwo, musi sie w niej kręcić:
Rozmaite kłopoty, rozliczne przygody,
Bo to czas podeźrzany a nigdy bez szkody.
Za tymi chodzą burdy, rozterki a guzy,
Za tymi scyjatyki, pleury, francuzy.
A nie wiem, by co było na wszem tak trudnego,
Co by sie nie kusiło o wielmożność jego.
Więc drugi nad księgami rzkomo przepieruje,
Chce sokoły zalecić, więc rozum szychtuje.
Ale podobno rychlej pojdziemy sowiego,
Ktora gdy chce wylecieć do słońca jasnego,
Tedy on jej chmurny wzrok snadnie blask zagadnie,
Co chciała wzgorę bujać, wnet w szelinę wpadnie.
Owa już nam obojga niewiele zostało,
I pieniędzy nie masz nic i rozumu mało".
Rzekł młodzieniec postrachem: "Ach, ma pani miła,
A wszakeś tu niedawno ten rozum ganiła,
Ktory podpart nie bywa roztropnym ćwiczeniem.
A czymże go podeprzeć? Jedno nauczeniem.
Bo gdzie tego nie będzie, ta tablica z hoła
Naszego przyrodzenia zawżdy będzie goła".
Rzekła Pallas: "Bacz jedno, k czemu ja rzecz wiodę,
Nie idęć ja na zwadę, bo wolę na zgodę.
I ktoż gani nauki, kto ich tak używa,
Iż z nich i inym ludziom pożytecznym bywa?!
Ale drudzy na skazę z pożytkow sie ćwiczą,
Nikomu nic dobrego, jedno sobie życzą.
Dosyć jest poczciwemu, gdy o sobie radzi,
A nikomu szczęściem swym nigdy nic nie wadzi.
A w poczciwym żywocie nie wykracza z miary,
Nie ruszy nigdy cnoty, strzeże pilnie wiary,
Wolności swej nie przeda za żadne pożytki,
Umie cnotę pochwalić, a poganić zbytki.
A wzgorę pod obłoki z rozumem nie lata,
Nie zabrodzi głęboko, a brzegu sie chwata.
Bo więc owi, co nazbyt rozumy harcują,
Barzo sie radzi sami czasem przemędrują.
Bo kto na małym czołnku nadalej odpłynie,
Ten sie czasem i z głową narychlej ochynie.
Ale kto sobie pływa na bezpiecznej łodzi,
Ten narychlej do brzegu, jako chce, ugodzi.
Czyście to jest rozumieć, kto sie sam rozmierzy
A rozeznawszy swoj stan, na wszem sobie wierzy.
A zakryśli granice swemu przyrodzeniu,
Iż gdy go na co ciągnie, ma to na baczeniu,
A nie da sie mu uwieść od ślachetnej cnoty.
Dosyć ta ma nauka poczciwej roboty.
A nie puszcza sie na doł nigdy z gory głową,
Bo kto sie wda w niesłuszne, szalonym to zową.
Niechaj osieł je plewy, a da lutni pokoj,
Takież i ty, z co cie jest, o tym zawżdy rokuj.
A jeślić Bog poszczęści na jakim ćwiczeniu,
Miejże je zawżdy, radzę-ć, na pilnym baczeniu,
Abyś na ludzką szkodę tego nie używał.
Chcesz-li, byś w ten zacności za swych czasow pływał,
Opuść radszej na stronę docześny pożytek,
Radszej zostań przy cnocie a tą sie baw wszytek.
Uźrzysz, na jakiej sławie twoj stan zawżdy będzie
I pożytkow, ani wzwiesz, skąd ci więc przybędzie.
Abowiem co jest sława, kto jej tak nabywa,
Jeśli że jaka będzie nie barzo poczciwa,
Sam za pasem na swoj grzbiet prawie ten kij nosi;
A by go uderzono, ledwe iż nie prosi.
Wszak widasz takich dosyć, co sie w tym kochają,
Ubiory i postawy zawżdy k temu mają,
By je miano za mądre, by sie tym sławili,
A oni jeszcze więcej tym wszytko zbłaźnili.
Bo więc czasem w birecie albo w rewerendzie,
Wierz mi, więcej szaleństwa niż rozumu będzie.
Nie wszytkoć to więc złoto, co sie owo błyszczy;
Niemało więc ta farba pustych mieszkow niszczy.
Bo śrzodek będzie z miedzi a czasem z żelaza;
Takżeć i w takich ludzioch takaż bywa skaza.
Nadobnyć będzie kasztan albo orzech włoski,
A kiedy ji rozłupisz, ali w nim ni troszki.
I ściana czasem pięknie malowana bywa,
A kiedy byś ją otarł, ali wnet czyrwiwa.
Takżeć rozum na wszem by miał miewać ostry nos,
Nie spuszczać sie na farbę, ani patrzyć na głos,
Ale prawie do śrzodku myśl każdą przeględać
A co sie tam w niej toczy z daleka doględać.
Bo co to jest za sława takiego rozumu,
Ktory skutku nie baczy, jedno patrzy szumu.
Rownie jakobyś kozie pięknie na lutni grał,
A ona by wolała, byś jej kapusty dał.
Bo jeśli dla tytułów, albo dla pożytkow
Używałbyś nad cnotę w swym rozumu zbytkow,
Jużeś sie nasłuchał, co ty tytuły broją;
Ani sam wzwie, gdy kogo w niewolą przystroją.
Już zawżdy musi siedzieć jako nędznik iny,
Już czasy upatruje, już liczy godziny.
Z czasem jeść, z czasem sie kłaść, a nigdy wolności
Onej świętej nie zażył nikt w tej omylności.
Bowiem cnota dla siebie, iście nie dla chwały
Ma być dla nas szukana, bo ta zawżdy gali
I powagę, i zacność, i poczciwą sławę;
A wszytko sie więc sporzy, kto sie z nią wda w sprawę.
Bowiem człowiek poczciwy, choć wzgorę nie lata,
Ktory też nisko nazbyt brzegu sie nie chwata,
Ozdobiony cną sławą a cnotą poczciwą,
Ten jest zawżdy na placu, ten ma pamięć żywą.
Gdyż blasku nie potrzeba przydawać, gdzie złoto
Samo sie zawżdy błyszczy, a czyrni sie błoto.
Jeszcze sie więc takowy rychlej zafarbuje,
Gdy mu tego potrzeba, a iż na się czuje,
Co by ludzie ganili; więc mu trzeba tego,
Aby mogł przecukrować czym stanu swojego.
Aby nic nie baczono na onę przywarę,
Kładzie co napiękniejszą, gdzie może, maszkarę.
A tak tuchwa mowiła o ludzkiej młodości,
Jako sie przy niej kłuszą dziwne omylności.
Ale wierz mi, iż i on, co starszego wieku,
Czuje, co sie też dzieje zawżdy o człowieku.
Azaż go gospodarstwo ze wsząd nie dociska:
Ano słudzy wołają, ano dziecię piska.
Ano i tu i owdzie wszego nie dostaje;
Nie jeden, choć nie w oczy, pocichu mu łaje.
Ten sukniej a ten botow, a trzeci kaptura
Napiera sie, wołając; wnet tam w mieszku dziura.
Więc soli, więc i chleba czasem nie dostanie;
Rzepa w dole sprochniała, bo kapało na nię.
Kapusta też pogniła, połciła już niewiele;
Wierę, słabe na święta będzie miał wesele.
Świnia kwiczy, plew nie masz, a woł też ubogi,
Już dawno oskominy o płot ścira rogi.
Pleśniwy sie też skurczył i sierść na nim wstała;
Jakoż ta marna sieczka dziurawa nastała!
Trze grzywę o przeworę; a pod nim chudy pies;
Obadwa dawno suszą, nie zrodził sie owies.
Izba zimna, drew nie masz, stłukła sie siekiera;
Wierę, nam snadź zgłupieje on chytry przechera.
Co więc takież o inszych pirwey przepierował,
Teraz by sie już wabił, bo dawno przechował.
Uciecze czasem z domu, chociaj mu nie trzeba,
Kiedy mu już na grzanki nie dostanie chleba.
Więc przydą wojny, trwogi; to już nie dosypiaj.
Ano nie masz na co wsieść, do lasa sie pytaj.
Owa trzykroć biedaż mnie! Kędy ją poczniemy,
Wszędy dosyć złej myśli z frasunkiem najdziemy.
A jeśli jeszcze k temu żona harda będzie,
Ta też iście za uchem swą piosnkę zagędzie.
To już tam jako piekło nie natkane nigdy,
To już tam zawżdy burda, zawżdy dosyć krzywdy.
Ano mamka z piestunką odrapana chodzi,
Pani z krawcem na wiotchy dawno jarmark godzi.
Już tak wierę w żupicy musisz nieboraku,
Przechodzić sie do czasu; źleć było w jarmarku!
A kto może wyliczyć, co więc tych przypadkow,
Ktore zawżdy widamy, nie trzeba nam świadkow,
Co sie i w zacnych domiech czasem przetrefują;
Niesmaczne to potrawy, gdzie ich nie cukrują.
A gdy jeszcze zarzucon będzie owym błędem,
Leda jakim nikczemnym niewolnym urzędem,
To więc, choć sie w łeb skrobie, przedsię sie wlec musi;
Azaż sie z jednej strony nędza oń więc kusi?
Owdzie mu żal powagi, owdzie niedostaje;
Ano cześć w niedostatku stoi więc za jaje.
Barzo sie z tej powagi śmieją więc łotrowie,
Gdy sie schodzą do rady, drapiąc w łeb panowie.
Ano sie rozum z mieszkiem już dawno zgodzili,
Bo niewiele, albo nic, będzie w nich po chwili.
A chociaj więc i rozum będzie czasem znaczny,
Wnet sie zatrze zazdrością, iż nie będzie smaczny.
Bo kiedy więc na grzbiecie sobol komu wisi,
Już tam rozum zacniejszy daleko niż lisi.
Ano by mogł drugiego pana i z sobolem
Czasem nazwać cielęciem a czasem i wołem.
Coż rozumiesz, gdy ten stan zasię ku starości
Przydzie w takich omyłkach a w tej obłędności.
Gdy go jeszcze pedogra jako mroz przyrazi,
Iż sie z kulą pobrata, jeszcze gorzej skazi.
Już sie młodszym do niego nie podoba wszytko,
A coż więc kolwiek pocznie, tedy sie zda brzydko.
Ano mu ręce gędą, zapłynęły oczy,
Nogi sie zataczają, nie daleko skoczy.
Sapi, chrapie, a kaszle, na brzuch sobie pluje,
A gdy kęs w gębę włoży, puł godziny żuje.
Więc nakłada na przodek, jako owca zgonin.
Ano przedsię niesporo, niedobrze już o nim.
Bo w kąciech dawno pustki, wypadły trzonowe
I przednie sie kołyszą też nie barzo zdrowe.
Więc sie śmieją łotrowie wspominając lata,
Iż był czysty towarzysz ten nasz miły tata.
Ale dziś albo zskąpił, albo chce być hardy,
Nie dba nic o biesiady, ani o ty smardy,
Co jeszcze używają z dobrą myślą świata,
Gdyż mu wszytko odjęły ony stare lata.
Pirwej chodził chędogo a dziś już w jarmarku.
Wierę, cie już niedługo, nędzny nieboraku!
Bo kiedy więc kto stare obyczaje zmieni,
Już go też ledwe będzie do drugiej jesieni.
A nie baczą łotrowie, iż mu nie do tego,
Gdyż już musi nieborak patrzyć wczasu swego.
Co mowili, iż zhardział, a on leżeć musi;
Ano go scyjatyka z dychawicą dusi.
I co mu po karwatce, ano zimno w nogi,
Musi je kryć jarmarkiem nieborak ubogi.
Czapka z kunich ogonow na głowie, by pudło,
Nie dba nic o krogulca, pewnie woli szczudło.
Już nic nie dba o stroje, nie dba o pstrociny,
Nalepszy mu obercuch – dopaść do pierzyny.
Abowiem mu ta stoi za rodzoną ciotkę;
A chociaj sie upierzy, nie dba nic o szczotkę.
A tu już bacz rozkoszy u każdego wieku,
Ktore muszą przypadać każdemu człowieku.
Acz są ine przypadki, co wszytki frasują
I dobra myśl i zdrowie pospołu im psują,
Jako dżdże, śniegi, grady, powietrza morowe.
Wierz mi, iż ci i to są kłopoty gotowe,
Gdyć sie przydzie od miejsca do miejsca pomykać,
A czasem i do lasa musisz sie więc pytać.
Więc tu kurzy w krzewinie a bący go jedzą,
A komorzy na czele we trzy rzędy siedzą.
Sam sobie łeb potłucze z nimi sie łapając
A barzo płocho siedzi, by na wiosnę zając.
Nuż co inych przypadkow, a kto by je zliczył,
By sie też snadź nabarziej w tej praktyce ćwiczył.
Jednemu z gorącości głowa sie zawraca,
A drugi zaziębionych piersi sobie maca.
Kaszle, sapi, krztusi sie, krwią na ziemię pluje,
Potarga sobie boki, aż ich ledwe czuje.
Drugie męczy kwartana, a drugie pleura;
Owa gdzie sie obrocisz, tu zawżdy w nich dziura.
Drugi szyję zakrzywił, drugi związał głowę
A mało nie trzeci dzień jako stracił mowę.
Trzeci sobie łopianem zawinął goleni;
Ten już, aliż po chłodzie, będzie zdrow w jesieni.
Ale to rownie liczyć jako owy wroble,
Kiedy sie więc mieszają gdzie na pustym gumnie,
Jako więc niemocy dziwnie przezywają,
Czasem i starzy ludzie o nich nie słuchają.
A co zasię z nieszczęścia przypadłej przygody
Przychodzi z każdej strony na ludzkie narody!
Walki, burdy, rozterki, że sie hufy walą,
Działa straszno trzaskają, a domy sie palą.
Drudzy toną na wodach, drudzy w lesiech giną;
Azaż nie rozmaicie ty przygody słyną?
Lecą z koni na szyję, z gor sie wozy łamią,
Jedni czasem nie wstaną, drudzy, idąc chramią.
Zwirzęta je drapią; a nagorsze źwirzę,
Ktore z nami pospołu w jednym gnieździe gmerze!
A żadne nie jest sroższe nad złego człowieka,
Bo ten jad weń jest wpuszczon prawie tak od wieka.
Zaż jednych rozbojnicy na lesiach nie dręczą,
Azaż drudzy u prawa mało nie tak męczą?
Złodziej sie pod dom kopa, drugi oknem lezie,
Trzeci stojąc za węgłem, jeśli chrapisz, strzeże.
Już ani brat, ani swat, ni rodzona ciotka,
Wszytko to, aby wydrzeć, drapie jako kotka.
Tak nas barzo łakomstwo wszytki zwyciężyło,
Że nam prawdę straciło; bodaj sie nie zbyło!
Przydzie ksiądz z nabożeństwem, umizga sie pięknie,
Ale pewnie ktory kąt i tego sie lęknie,
Bo chociaj nie ukradnie, przedsię co wyłudzi;
A zawżdy to szkodliwy bywał bic na ludzi.
Nuż łakomstwo, nuż pycha, nuż gniew, nuż zazdrości;
Wierz mi, iż ty za febrę stoją przypadłości,
Ktoremi uciśniona myśl barzo choruje,
A snadź więcej niż zwirzchnia niemoc ciało psuje.
A tak skąd ją poczniemy, prawie aż do wieka
Nie najdziesz tak szczęsnego na świecie człowieka,
Co by od wszech przypadkow miał być wolen zawżdy;
By krogulec od gniazda musi boleć każdy.
Bowiem myśl, napojona rozlicznych chciwości,
Musi sie zawżdy mienić w dziwne przypadłości.
A gdy jeszcze nałogiem przystrojona będzie,
To już piosnkę, ktorą chce, po swej myśli gędzie.
A tak dziwnie ze wszech stron marny sie świat kusi,
Iż każdy stan pod jego sidła upaść musi.
Jedno ludzie, kiedy śpią kęs pokoju mają;
I to je pchły z muchami i przez sen kąsają,
I sny na nie przychodzą odkrutnie straszliwe,
Że sie zdadzą przygody prawie jako żywe.
Że więc czasem od strachu zadrży wszytko ciało,
Jakoby i na jaw, co go potkać miało.
Obaczże ludzki żywot od pirwszej młodości,
Jakich jest pełen przygod, jakich okrutności.
Przeczże sie śmierci lękasz, chociaj srogą widzisz,
A czemu tej kosy jej tak sie marnie wstydzisz?
Gdyż śmierć pismo smacznym snem wszędzie zowie pięknie,
A kto ma myśl bezpieczną, nikt sie jej nie lęknie.
Gdyż słyszę, iż tam wierni dziwną rozkosz mają
A o tych tu przypadkoch już sie nie pytają.
Gdyż to jest ostateczny wszech kłopotow koniec,
Kiedy sie sam za siodło wybodzie tym honiec.
Już tam ani żadny strach, ni żadna przygoda,
Już zarazem wszech roznic tam przypadnie zgoda.
Rownie jako marynarz, gdy z morza srogiego
Przypławi sie szczęśliwie do portu swojego –
Zwłaszcza ktory w przygodach niemały czas pływał,
A zawżdy z wielkim strachem czasow swych używał –
Już go więc przyjaciele z radością witają,
O szczęściu, o nieszczęściu jego sie pytają.
Już mu nowe odzienie, już koszule niosą,
Ono z niego zdejmując, co przypadło rosą.
Już go tu na biesiady sobie wydzierają;
I on i oni z tego wielką rozkosz mają.
Już chodzi po kościelech, kładąc na ofiary,
Tak jako o tym bywał pirwej zwyczaj stary.
Także i ty, przydziesz w ono towarzystwo,
Ktore w niebie z radością tam cie czeka wszystko.
A jakie tam radości, o tym mowić trudno,
Bo sie tam wszytko świeci, nie masz tam nic brudno.
A trudno by i język wypowiedzieć to miał,
Jakie tam Bog radości wiernym swym zgotował".
Potym rzecze młodzieniec: "Moja miła pani,
Toć dziwnie ten marny świat prawie łudzi nami.
Jam mnimał, iż już nie masz nigdzie nic lepszego,
Jedno w szczęściu używać tu krolestwa jego.
Ano widzę, iż nie jest żaden tak szczęśliwy,
Aby był bez przypadkow, poki jedno żywy.
A tak mie już nie tak strach patrząc na ty stany,
Co je to tu z tej gory przed oczyma mamy.
Ale mi jeszcze powiedz, przecz ta rota z piekła,
Co to ludzi morduje, a bodaj sie wściekła,
Iż wżdy drugie omija, choć pogląda srodze?
Podobno to jedno ty, co myślą o Bodze?"
Rzekła Pallas: "Tak to wiedz, moj młodzieńcze miły,
Iż jest Pan Bog tak możny, a w nagorszej chwili,
Gdy nad kim dzierży rękę, ugodzi w to snadnie,
Iż mu z głowy i włosek namniejszy nie spadnie.
Ale kto oń nic nie dba, tegoż też odstąpił,
Tego już więc ta marna rota wnet ostąpi.
A tam im więc kugluje, jako chce po woli;
A wszak patrząc na ich strach, aż więc serce boli.
Bo grzech jest takowy jad przed oczyma jego,
Że mu to nic świat zniszczyć dla srogości jego.
A wszakechmy już tego częścią doświadczyli,
Gdy sie naszy przodkowie potopem stopili.
A coż jedna osoba u niego? by mucha?
Zwłaszcza gdy go odstąpi; już jej zła otucha!
Już sie jej więc leda co powoli nadłazi,
Już więc każda przygoda na takiego waży.
A sprawiedliwym sądem karze on każdego,
Acz jednego przepuści czasem na drugiego.
A możesz sie obaczyć na tym barzo snadnie;
Patrzaj, kiedy więc komu złodziej co ukradnie,
To więc tu Pan obudwu karze sprawiedliwie:
Owszem dopuścił wziąć, co nabył fałszywie,
A z owym też na gałąź, gdyż mu zakazano,
Aby nigdy cudzego nic nie było brano.
A tu własnie obudwu za grzechy pokarze,
Iż żyli niepoczciwie, jako świeccy łgarze.
Albo co marnie giną, albo łamią szyje,
Wszytko za grzech; gdyż przed nim nic sie nie zakryje.
Jedny bierze przed czasem, by sie nie zgorszyli,
A drugie, iż prze grzech swoj też to zasłużyli.
A przedsię to na liczbie poczyta każdemu,
Jeśli zszedł z wiernym sercem, dufając tu jemu.
A ci-ć to djabli wszytko, co je widzisz, stroją;
Bo kiedy Pan odstąpi, już sie nic nie boją,
Ani krolow, ni książąt, ni żadnych możności,
Bezpiecznie podszczuwając ludzkie wszeteczności,
Dodawając im drogi co więcej do złego,
By je do towarzystwa przyciągnęli swego.
A widzisz, iż ty drugie z żalem omijają:
Ci-ć, ktorzy od Pana straż nad sobą mają,
Iż albo oczekawa, by sie nawrocili,
Albo dobrym przykładem iżby drugim byli.
Ale przedsię przydzie czas, iż i ci iść muszą,
Bo każdy tę przemytę musi płacić duszą.
Ale owo Solinus idzie do nas, widzę;
Za tego sie przed tobą iście nie powstydzę,
Bo to taki filozof, iż bieg świata tego
Pilnie zawżdy przeglądał na wszem omylnego.
Ja już pojdę precz od was, bo mam ine sprawy,
A ty sie też pilnie ćwicz, byś był człowiek prawy."
Rzecze potym Solinus: "Pomaga Bog, panie!
Barzoś czemuś nabladło, niedobre to znamię."
Rzekł młodzieniec: "A jako moj święty człowiecze,
Nie nabladnąć przed strachem? Widzisz jako siecze
Ta okrutna potwora marnie nędzne ludzi,
A przed ta szpetną kosą nikt sie nie wyłudzi."
Rzekł Solinus: "Rozumiem, iż ta mądra pani,
Szyrokoć to rozwiodła swemi rozmowami.
Bo tej rownia na świecie w rozumie nie było;
Chybaby się w tych strachoch też co odmieniło."
Rzekł młodzieniec: "Moj panie, nic sie ta nie boi,
Choć ta nieślachetnica dziwy przed nią stroi.
I mnie to rozwodziła nadobnemi słowy,
A prawie potwirdziła mojej smutnej głowy,
Wyliczając nędznego narodu przygody,
Jakie na nie frasunki padną, jakie szkody.
A wierę kiedy sie kto w tym obaczy prawie,
Nie tak będzie frasownym w tej omylnej sprawie."
Rzekł Solinus: "Zaż nie wiesz, moj młodzieńcze miły,
Żechmy strachow nie znali, gdychmy tu nie byli.
Takżeć kiedy zejdziemy, już żadnej boleśni
Nigdy nie poczujemy, ani złej powieści.
Jedno to napilniejsza, abychmy tak żyli,
Jakobychmy w opiece zawżdy pańskiej byli,
A tu swoj stan i sławę zachowali z pełna,
Abowiem kto tak żywie, gładka na nim wełna.
Bo po śmierci pokoju już pewien wiecznego
A wieku w wielkiej cnocie tu używie swego.
Wolność świętą zachowa, a sława pod niebo
Będzie zawżdy wznosiła poczciwy stan jego."
Rzekł młodzieniec: "Ach, panie, azaż to rzecz mała –
Nie jedna już w tym głowka na świecie ustała –
Co to jest swego stanu używać poczciwie?
Gdyż słyszę, jedno taki potym wiecznie żywie.
Acz mi to on święty mąż też był pirwej rozwiodł,
Ale jeszcze nie prawie do tegom sie dobodł,
Sokrates, co na świecie też tu wiele baczył,
Niemało za mną o tym też rozmawiać raczył."
Powiedział mu Solinus: "Wierz mi, dobrze baczysz,
Iż sie w tych wątpliwościach tak zawieszać raczysz,
Gdyż rozni o tym roznie zawżdy rozumieli,
Co by prawym ślechectwem własnie nazwać mieli,
Ktore by sie zgadzało z pięknemi cnotami,
A nie zabawiało sie marnemi rzeczami.
Ale a coż nam po tym, gdy ten narod ludzki
W doznaniu prawej prawdy jest barzo maluczki.
A na nię rozokiemi oczyma patrzają,
A gdzie jej prawe gniazdo, tam jej nie szukają.
Tak tępość zaślepiona narodu ludzkiego,
Że w niej nie używamy zwyczaju orlego,
Ktory sie w sobie kocha, kiedy patrzy w słońce,
Ale puhacz, ni słowa nigdy tego nie chce.
Także i my, prawiechmy puhacze a sowy,
Bo nigdy gdzie jest jasno nie wznosimy głowy.
Wolimy tak w krzewinie myszy skubąc siedzieć
A co sie wzgorę dzieje, o tym nic nie wiedzieć.
Takież i o tej rzeczy, co ślachcica czyni,
Bo go rozno u siebie wszyscy rozumiemy.
Jedni, gdy łańcuch uźrzą, wnet mu się kłaniają,
Już nie pana, lecz złoto za ślachcica mają.
Snadź nam sprosnego osła gdyby ji włożono,
I temu by poczciwość z daleka czyniono.
Wierę by to ziemianin iście był nadobny,
Podniozszy uszy wzgorę, i kasztelan godny.
Albo gdy gęsty worek u kogo poczują,
By też był jako świnia, wszyscy mu dudkują.
Albo gdy sie za ktorym chłopow wlecze rota,
To już mają w powadze nawiętszego kota.
Już sie nań przypuszczają o każdą rzecz zgoła,
A on by nie rozsądził ledwe z krową woła.
Drudzy sie chłubią herby, narody staremi
A wszytko allegując zawżdy przodki swemi.
Przodek nie wiem jaki był, lecz potomka prawie
Mogłby własnie zadkiem zwać na każdej rozprawie.
A tak na tym mnimaniu wszyscy sie mylimy,
A co prawe ślachectwo, zeznać nie umiemy.
Bo jeśliże ślachectwo w bogactwie zależy,
Tedy garbarz, tedy zdun też temu zabieży,
Iż lisi kołnierz z bobrem będzie miał u szuby,
Choć niedawno drwa rąbał, chociaj palił gruby.
Szynkarz, co piwo warzy a gorzałkę pali,
I ten sie więc też czasem gęstym workiem chwali.
Gdyż jest ślepa fortuna a nie patrza tego,
Opuściwszy godnego, natka niczemnego.
Bo złota a pieniędzy – snadniej zawżdy tego
Rychlej każdy nabędzie z handlu łotrowskiego.
Bo kraść, zdradzać, fałszować, ścieżkać to do złota;
Ale to plugawy smalec a szpetna robota.
A tak jeśli slachcicem ma złoto uczynić,
Tedy prożno łotrostwo ma każdy z nas winić,
Gdyż workowi zabieżeć zawżdy droga tędy
A takiemi ścieżkami chodzą mu w oględy.
O szalonaż to rota, ktora na to patrzy;
Najdziesz tam fałsz pod blaskiem, jedno oczy otrzy.
Nie funtem ci to mierzą, ni przedają łokciem;
Bo, by chodził po workach, przedsię nogieć nogciem.
A drudzy co zacność swych przodkow wyliczają,
A o swych sie postępkach nigdy nie pytają:
Jako pradziad na szwabie u Chojnic harcował,
Jako dziad więźnie wodził, jako mury psował,
Jako stryj był ćwiczony w Rzeczypospolitej,
A wuj zasię nieboszczyk hońca znamienity;
Ten był oto proporzec na harcu knechtowi
Wydarł, ale ten starszy niechaj lepiej powie.
I w ten czas go rycerzem zacnie pasowano,
I orle mu do herbu skrzydło było dano.
A naszego potomka pasują w piwnicy,
Bochmy bitwy wygrali, uciekli nam wszyscy,
Bochmy je mężnie koflem aż w rynek wysiekli,
Żaden sie nie obeźrzał, bieżeli by wściekli.
Knowie miasto proporcow za rycerzem noszą,
Wierę, ku tej potrzebie i drudzy sie wproszą.
Bochmy potym w ulicach i psy pogromili,
Kęsego poimali, a Szarka zabili.
A wżdy więc przedsię owi, co im pochlebiają,
Ślachetnemi panięty wszytki nazywają,
Powiedając, będzie to iście coż zacnego,
Bo go w kącie nie najdziesz iście dnia żadnego.
Ano mało nie lepiej, aby w kącie siedział
A o jego szaleństwie aby nikt nie wiedział.
A takiemi zwyczajmi aby sie nie pętał,
Ktore potym wspominawszy, będzie sie ich lękał.
Acz więc długo ten zwyczaj w młodym nie zagaśnie,
Aż albo guz na szyi, albo wioska wrzaśnie.
Bo sie zawżdy za młodu ostrzy każdy tarnek
A tym, czym z nowu nawrzał, zawżdy śmierdzi garnek.
A tak, jeśli sie właśnie kto swym przodkiem chlubi,
gdy jego zacne sprawy swą sprosnością gubi.
Chciałać też była z pawy porownać sie wrona,
Każdemu wyłamując po piorku z ogona;
Więc tu ogon, więc tu grzbiet napirzeła pięknie,
Tusząc, że sie w tych strojach jastrząb sie jej lęknie.
A skoro z niej opadło ono piękne pirze,
Wnet nasza po staremu potym w nogach gmerze.
Już cudze obercuchy dawno z niej opadły;
Nie pomogło, chociaj sie stroiła źwierciadły.
Bo to wieśna rycerka nie daleko leci,
Zawżdy grzebie w paździerzu, zawżdy pilna śmieci.
A taka gospodyni, że doźrzy wszytkiego:
Niech chłop idzie za pługiem, ona już u niego;
Młoci, albo układa, alić ona siedzi;
Kokoszka, skoro zlęże, ba, wnet ją nawiedzi,
Ba, jeszcze niebożątko dobrze nie odgdacze,
A nasza dawno z jajkiem po krzewinie skacze;
Świnia idzie na pole, alić na niej jedzie;
Ba, wszędy jej zawżdy być na każdej biesiedzie.
Takżeć naszy panowie, co sie cudzym pirzem
Upstrzą pięknie, by sojki, ali w śmieciu gmerzem.
Teżechmy wioski pilni, też strzechy patrzymy,
A jedno iż na świniach ledwe nie jeździmy.
A też, gdy miedzy zacne przydzie, ogon tuli;
Jeszczechmy go po kroku, iż dudek, poczuli.
A on stroi postawki, a on palce skubie,
A brzuch radli paznogty, a w ogon sie dłubie.
Nie pomoże nic gąsce, choć z łabęćmi pływa,
Przedsię miedzy białemi nasza gąska siwa.
I jako sie nie wstyda swych przodkow wspominać
A oną ich zacnością ku gorze sie wspinać,
A on jako głog z rożej dawno sie wyrodził,
By też, wierę, jako paw ubrawszy sie chodził.
Oni w swoich zacnościach dostawali sławy;
Ten sie natkał swej wolej tak, jako woł trawy.
Oni w zacnych potrzebach i w sprawach bywali;
A naszych dalej karczmy nigdy nie widali.
Bo coż po naszych herbiech, choć ich nastawiamy,
Gdzie je miasto pozłoty błotem popluskamy?
Abowiem jedno takich klenoty sie zdobią,
Ktorzy przy zacnych sprawach w cnotę sie sposobią.
Bo niewiele-ć ślachectwa na ciele zależy,
By było napiękniejsze, gdy sie cnota jeży.
Najdziesz czasem rzeźnika, daleko niż pana
Na wszem urodziwszego, choć łupi barana.
Bowiem prawe ślachectwo jest jakaś moc dziwna
A każdej marnej sprawie na wszytkim sprzeciwna,
Ktora by bujny orzeł po powietrzu lata,
A nigdy sie niesłusznych przypadkow nie chwata.
A kogo tym obdarzą z niebieskiego grodu,
Już ten sławy poprawi, poślachci i rodu.
Bo już ten nic nie czyni, jedno co słusznego,
Ostrzegając na wszytkim, co jest poczciwego,
Aby go z tyłu palcy nie ukazowali,
Krzyżykow pod kołnierzem za nim nie pisali.
Nie chce chłuby, ale chce, by miał sławę żywą,
Ktorą by pięknie zdobił swą cnotę poczciwą.
A iżby to tak przy nim zawżdy długo trwało
I po śmierci poczciwej by sie wspominało.
O, nędzna marna mucho, ocz sie więc nadymasz,
Kiedy swoje ślachectwo i z herby wspominasz,
Iż sie drudzy za tobą z twych marnych spraw śmieją,
Ktore przed zacną cnotą zawżdy barzo mdleją?
Czemuż dosyć nie czynisz urzędowi swemi?
Gdy cie zową ślachcicem, czyńże dosyć temu.
Zaż nie lepiej prawdziwie, iż sie okazują
Twoje cnoty poczciwe, niż gdy-ć pochlebują?
Miło-ć, kogo prawdziwym a cnotliwym zową;
Myślże więc też ty o tym i sercem i głową,
Abyś też takich przezwisk skutkiem poprawował;
Bo jeśli tylko słowy, wszytko byś popsował.
Załamuj mocnym krygiem wszeteczną myśl w sobie
A niechaj cie niecnota nic marnie nie skrobie.
Poczciwie żyw, abyś by i drugim przykładem,
Azaż nie wiesz, iż lepiej z cnotliwym sąsiadem,
Niż z owym, co sie z woźnym a z pozwy z nim łomić,
Albo czasem po polu jako z wilkiem gonić?
Bo jaki więc wojt bywa, taka i gromada;
A jaki bębennica, taka i biesiada.
Także jaki sam będziesz, takież i sąsiady
Pewnie sobie sposobisz do każdej biesiady.
Strzeżże pilnie w swym stanie z poczciwością miary;
Bo to, wierz mi, nie ziemskie, ale Boskie dary.
Patrzże od kogo to masz, a wżdy marnie gubisz,
A gdy-ć da kto zacny, tedy sie tym chlubisz;
Bo zawżdy cnota z sławą świat opanowała,
A każdemu niesporo, gdzie już ta ustała.
Nadobnie o tym jeden Rzymianin napisał,
Jakobyś go i teraz jeszcze mowiąc słyszał,
Gdy oni zacni ludzie, co Rzym sprawowali,
A zawżdy sławną cnotę na wszytkim chowali,
Tedy żadny cnotliwy bez zapłaty nie był,
A żaden niecnotliwy, by pomsty nie użył.
Ale gdy już rząd przypadł na swawolną młodość,
Już ona zacna sława wzięła wielką lekkość.
Już sie ony bogactwa marnie rozproszyły,
Już sie ony porządki na wszem odmieniły;
Jako jeszcze i teraz o nim głosy słyną,
Żeby ji mogł właśnie zwać łotrowską jaskinią.
Bo acz była pod niebo wyniosła ji sława,
Ale gdy sie zmieniła ona zacna sprawa,
Wszeteczność a swawola w nim sie rozmnożyła,
Tak sie sława o ziemię nisko uderzyła.
A przedsię onych zacnych, co poczciwie stali,
Wszędy w sławne kroniki sprawy ich pisali.
A oni wszetecznicy cicho poginęli;
Jako sie sprawowali, tak też i słynęli.
Nie umrze nigdy Hektor, Pryjamus, Achilles,
Eneas i Troillus, i sławny Ulikses.
Nie umrze Aleksander i Scypijo rzymski;
Nadobnie zacna cnota ozdobiła wszytki.
Nie umrze on Cycero, nie umrze Seneka;
Bowiem sława poczciwa brzmi zawżdy do wieka.
Lukrecyja cnotliwa, chociaj białagłowa,
Przedsię o jej zacności i dziś sławna mowa.
Albo, co rękę spalił, Scewola żyw zawżdy,
A kto sie cnotą parał, wszędy sławny każdy.
Sławnyć też Katylina, Helijogabalus;
A coż jego za sława, iż zawżdy był malus.
Takżeć i tobie będzie, choć cie urodzili
Oni zacni przodkowie, co też sławni byli.
Jeśli że swego pięknie nie poślachcisz gniazda,
Tedy pewnie zagaśniesz, by przy słońcu gwiazda.
Małoć by było na tym, by u lwa groźnego
Nalazł w gnieździe zająca onego płochego.
Nic by sie nie ozdobił przedsię onym gniazdem,
Pirzchać by mu do lasa pewnie jednym zjazdem.
Takżeć i ty w swym gniaździe jeśli płocho staniesz,
Wierz mi, iż małej sławy i z przodkow dostaniesz.
A coś sie miał ozdobić ich cnotą, by złotem,
I gniazdem sie popluskasz, by jaskołka błotem.
Nie gniazdoć stanow zdobi, lecz sprawa każdego;
Ta własniej poleruje poczciwości jego.
Bo, by każdy policzył wszytki w swoim rodzie,
Czyście by drugi mogł stać z rydlem na ogrodzie,
Ale chodzić za pługiem, albo warzyć piwo;
Tak sie barzo zbłaźniło tym światem co żywo.
Widzisz i ptaki w gnieździech, iż sie rodzą rozno;
Jedny zacnie chowają, drugie puszczą prożno,
Co owo jako kanie nad ziemią latają,
Albo chrząszcze z motylami w paznogty chwytają.
Także i ty w swym gniaździe pojdziesz li w motyle,
Nie używiesz na świecie żadnej krotochwile.
A iż sie będziesz bawił niepotrzebną tłuszczą,
Takżeć dzwonki odjąwszy do lasa cie puszczą.
Aczkolwiek krew i narod, zacne przyrodzenie,
Pociąga wżdy za sobą na słuszne baczenie
A pomoże ćwiczenie, pomoże i groza,
Iż naszy bracia drudzy zemkną sie z powroza.
Ale nic krew nie krzywa, nie krzyw nic i narod,
Kiedy sie już wkorzeni ten nieślachetny wrzod:
Swawola a zły umysł; zawżdy będzie chodził,
W swych nałogach, by sie też i z krola narodził.
Abowiem tak fortuna swe koło obraca,
Ni sama wzwie, bo ślepa, gdzie kogo namaca,
Że ony zacne domy tak jako mgła schodzą,
A zasię podłe stany k zacnościam przychodzą.
Gdzie ma Hektor potomka, albo gdzie Achilles?
Nie najdziesz go pod niebem; szukaj go jako chcesz.
Ale to ich potomek – ona sława wieczna;
A onych nikczemnikow zawżdy brzmi wszeteczna.
A snadź więcej na szczęściu, niżli na narodzie
To każdemu przypada; gdy w niebieskim grodzie
Dostanie sobie łaski, już sie wszytko sporzy,
Już sie zrodzi pszenica, chociaj źle zaorzy.
Ale gdy zła pogoda albo pluta z nieba,
Już pewnie ze pszenice będzie chwast pleć trzeba.
Także z małego stanu, gdy szczęście przypadnie,
Obierze sie ślachetny narod barzo snadnie.
Skąd by Warro, Homerus, Cycero, skąd Kato,
Sokrates, Ewrypides, albo zacny Plato?
Z tych sie każdy podobno z prostakow wylągnął,
A wżdy drugi rozumem aż nieba dosiągnął.
A też trzeba rozumu podpierać baczeniem
A bawić sie za młodu roztropnym ćwiczeniem:
Gdyż ich wiele widamy też z zacnego rodu,
Iż barzo brną we błoto a chybiają brodu.
Bo bądź ty już, jaki chcesz: nadobny, bogaty
I ubierz sie w klenoty i w kosztowne szaty,
Jeśli cnoty nie będzie, toć na pawie piora;
Bo kiedy go oskubiesz, alić szpetna skora.
Wystroj sie ty, jako chcesz, ale jeśliś świnia,
Nie ozdobi cie szata iście ni rodzina.
Będziesz jako z marmuru kamień pozłocisty,
Chociaj sie pstrzy po wirzchu, wewnątrz błazen czysty.
Takiego nie ślachcicem, lecz fortunnym zową,
Co tak buja w rozkoszach a z nikczemną głową.
Bo choć nie masz godności, wżdy im pochlebiają,
Bo gdy im prawdę mowi, tedy sie gniewają.
I wilk by tak był ślachcic, by mu herby dano;
Leczby go przedsię zawżdy za niecnotę miano.
Gdyż herby nie pomogą do złych obyczajow,
By ich też snadź dostawał iż dalekich krajow.
Acz więc każdy by kasztan skorą sie pokrywa,
Ktory z wirzchu nadobny, wewnątrz zgniły bywa.
Barzo by rad był widzian i cnotliwy;
I ktoż sie w tym nie kocha, byłby błazen żywy.
Ale rozno od prawdy będą obyczaje;
Tak nam też ta pochłubka stoi za pstre jaje.
Boć i kamień i drewno, gdy je pozłocimy,
Pospolicie ślachetnym każde nazowiemy.
Ale rozne przezwisko a rozna istota,
Gdyż tu jedno kęs z wirzchu błyszczy sie ta cnota.
Także i ty, chcesz-li być ślachcic prawy, czysty,
Nie bądźże jako kamień z wirzchu pozłocisty,
Ale bądź wszytek złotem a prawym szafirem,
Wadź sie wszędy z niecnotą, a z cnotą idź mirem.
Bo jednoć ta ślachcica sama czyni właśnie,
A gdzie tej nie dostanie, każdy by chłop wrzaśnie.
Zawżdy musisz burdę mieć, łamiąc przyrodzenie,
Bo tego potrzebuje poczciwe baczenie,
Zwłaszcza gdy nas natura tak barzo mdło rodzi,
Że nas snadnie ku złemu swawola przywodzi.
A zawżdy sie słusznemu ta krewkość przeciwi,
Tuczy zawżdy wszeteczność, a cnoty nie żywi.
Abowiem barzo ciasna droga do tej cnoty;
Trzeba zawżdy czujności i pilnej roboty.
A namilsza swawola, prawa pani matka,
Ta złego przyrodzenia, douczy ostatka.
A wszytkim, jako cukier, ta barzo smakuje;
Aleć w niej wilcze łyko, kto prawie skosztuje.
A rzadko dobrowolnie dobry sie obierze,
Lecz acz go przymuszeniem, jako kijem, wzbierze.
I dla tego on mędrzec tak o tym powiedał,
Iż poczciwy dla cnoty złym prawie być przestał.
Ale, wierę, niedobry nie z cnoty lecz z kija,
Bo sie go więcej boi, niż własnego stryja.
A tak z małej młodości ten nam uzdy trzeba,
Co by gębę wznosiła prawie tam do nieba,
Nie puszczała do ziemie nam ponuro głowy;
A to ma być wędzidło i z bicia i z mowy.
Bowiem jako swawolnie puścisz tego osła,
Wnet będziesz miał do piekła już pewnego posła.
Jedno listy nagotuj; już on o swej strawie,
Trafi tam nie pytając, co naprościej prawie.
A tak ten nasz tu żywot jest rycerstwo trudne;
Zawżdy z nami wojują złe myśli obłudne,
Ktore jeśli nie będą gwałtem przełomiony,
Ba, pewnie nas zwojują bez wszytkiej obrony.
Azaż nie srogie harce pycha z nami wiedzie,
Zaż łakomstwo, zaż zazdrość też na nas nie jedzie?
Tak swawola swe drzewo na gruszt założyła;
Trudno sie jej obronić, by nas nie złomiła.
Bo tuż za nią warterzem biega niedostatek;
Ten, gdy sie kto zatoczy, powali ostatek.
Bowiem temu folgując, siła sie ważymy,
Jako iną sirotkę, tak cnotę dłazimy.
Bo sie nam więc zda lepiej, by nadraźnić cnoty:
Gdzie wziąć, tu wziąć; chociaj źle, niech sie pstrzą forboty.
A tu możesz rozumieć, jaka to jest trwoga
A trudno ma w niej wytrwać iście, kto bez Boga.
Jako Scylla z Karybdym, gdy blisko nich pływa,
Taka ta nasza natura niebezpiecznym bywa.
Jeśli jedna ominie, tedy w drugą wpadnie;
Ani sam wzwie, gdy z głowką ochynie sie snadnie.
Bo chcesz-li być poczciwym, już marne pożytki
Musisz na lewą stronę już opuścić wszytki.
Ano to więc smaczny kęs; nie chce sie go stracić,
By sie, wierę, z niecnotą po cichu pobracić.
Zasię kto skromnie żywie, lekce go więc ważą,
Jako sowy zająca tak go wszyscy dłażą.
To zasię druga trudna na nasze ćwiczenie,
Bo ślachetne nie wytrwa czasem przyrodzenie.
A tak ten nikczemny świat jest prawie jaskinia
Ona czysta, łotrowska, a gorszy niż świnia;
Ktory k sobie wszytko złe, by kurczątka garnie,
A cnotę, jako kania, pędzi do nich marnie.
Bowiem każdy cnotliwy, by pochyłe drewno:
Każdy go chcąc nachylić, kusi sie oń pewno,
Powiedając: "Dobry to, ścirpi nam ten wszego",
Acz nie każe psa draźnić cicho leżącego.
Zawżdy wilk gromi owce, orzeł gęsi łamie,
Także cichy przed możnym ma na wolności chramie.
Jastrząb goni cietrzewie, a lis płosza kury,
Barzo rad im, gdzie może, zastąpi do dziury.
Aczbyś rzekł: "Wszak są prawa co więc dobrych bronią,
A od złych swowoleństwa snadnie ich ochronią.
Są grozy, są urzędy na to wysadzone,
Aby ty wszeteczności wżdy były skromione".
O nędzneż nasze prawa, nędzneż nasze sądy!
Wszędy cnota ściśniona, wszędy za nią błędy.
Niechaj będzie jaki chce burmistrz albo rajca,
Rozplecie tę słabą sieć snadnie złota szwajca.
O nędznież jest strapiona święta sprawiedliwość!
Wszytki opanowała taka wielka chciwość!
Że snadź i Boga teraz by znowu sądzili;
Pewnie by go z pieniędzy u pręgierza bili.
Ledwe tam nędzna mucha w tę sie sieć uwije;
Ale gdy bąk przyleci, ten ją wnet przebije.
O barzoż ostre żądła ci więc bący mają,
A pewnie sie wnet spryszczy, kogo ukąsają.
Nie leda oganką oganiać sie musi,
O kogo sie ten zły bąk upornie pokusi.
Ale nie masz oganki na to napewniejszej
Nie dawać mu do złego przyczyny namniejszej
A na wszem sie poczciwie przy swej cnocie rządzić,
Aby nie było nigdy ocz sie z nogciem sądzić.
A tak nie lzać, jedno sie wżdy musi otrwożyć,
A tę cnotę poczciwą już na gruszt założyć,
A potkać sie z niecnotą, a odjąć jej chciwość;
Boć da-li Bog, będziem mieć na nię sprawiedliwość.
Zdarzy Pan Bog, żeć sama z swego razu spanie
A święta sprawiedliwość odzierży sie snadnie,
Pomogą jej warterze – stałość a poczciwość;
Wierę, i przed potkaniem uderzy na nię mdłość.
A da-li Bog, krzykniemy, iż naszy wygrali,
Jeśli będziem przy sobie w tym statecznie stali.
Bo jeśli tak nie będzie, patrz co sie tym dzieje,
Którzy pod oną gorą barzo złej nadzieje:
Szpetnie sie ta marna śmierć z nimi goni kosą;
Acz złego i dobrego pospołu tam niosą,
Ale wżdy od dobrych źli są roznej nadzieje;
Na tych drży barzo skora, a w tych sie myśl śmieje,
Ktorzy acz na mały czas tu obumierają,
Ale wiecznych radości potym używają.
A jacy potomkowie po nich zostawają,
Ktorzy tu ich wysławiać nigdy nie przestają:
Cnota święta a sława z poczciwością wielką,
Ktora je zawżdy zdobi na godzinę wszelką,
Iż zawżdy zacne będzie tu ich sławne imię,
A pamiątka na wieki ich nigdy nie zginie.
A takiego ślachectwa proszę ucz sie pilnie,
Co cie zacnym uczyni wszędy nieomylnie.
I na ziemi i w niebie wszędy zacnym będziesz
A bez żądnej pochyby pewnie tam osiędziesz.
A przeczże-ć ma straszna być ta nieślachetnica,
Przed ktorą, takem baczył, żeć nabladło lica.
Ale już na cię zasię rumieniec wstępuje,
Jeśliże-ć cnotliwa myśl nic na sie nie czuje.
Jedno stoj mocno, wiernie w poczciwej stałości –
Nie ruszą cie nigdy nic żadne przypadłości.
Bowiem w stałym umyśle nie masz miary nigdy:
Nie boi sie ni strachu, ani żadnej krzywdy.
Jedno sobie by sokoł buja w bezpieczeństwie,
Dziwując sie, co ten świat czyni w swym szaleństwie,
A z luzkich sie postrachow bezpiecznie pośmiewa.
Gdy sumnienie a cnotę na wszem z pełna miewa,
Już taki za bezpiczną tarczą zawżdy chodzi,
Że go żadna przygoda nigdy nie ugodzi.
Bo patrz, gdy sie przypatrzysz światu omylnemu,
Iż jest barzo podobien ku polu ptaszemu,
Gdy krzaczkow nastawiają zielonych nadobnych,
Ziarnek pod nie podsypą rozlicznych, osobnych.
Najdziesz tam mak, konopie, proso i pszenicę;
Tak masz chłopa prostego – chytrą szubienicę.
Więc około w klateczkach rozni ptacy wiszą,
Wabiąc drugie do siebie, co z daleka słyszą.
Irowie, czyżykowie, ziąbki i szczygłowie,
Ktorzy prawie na zdradzie są jako łotrowie.
A drugie ma na wsparze, co wzgorę trzpiatają,
Ukazując tym drugim, iż hajw rozkosz mają.
A oni powiązali za skrzydła, za nogi;
Wolałby też był latać nędzniczek ubogi.
Więc lepu na gałązkach, nawiwszy, nastawia,
Aby drudzy wiąznęli, chytrze to przyprawia.
Około krzow rozbije z onych czystych nici,
Zielono zfarbowawszy, na traweczce sieci.
Ptaszkowie po nich skaczą, za nic ich nie mają,
Nie bacząc, co za zdrady tam sie na nie tają.
A sam siedzi za budą, cicho na nie czyha;
A skoro co przypadnie, wnet prędko porywa.
Ony niebożąteczka, co wolno latają,
Przedsię na swej swobodzie jeszcze mało mają.
Lecą do onych wabow pewnie tusząc sobie,
Iż tam czego z osobna rychlej sie nazobie.
Ale wierz mi, nędzniku, iż sie wnet nazobiesz,
A nie wiem, byś przechował, chociaj sie w nos skrobiesz.
Patrzaj że tego chłopa marnego, sprosnego,
Tego świata chytrego, na wszem obłudnego,
Jako na nas szyroko tę siatkę rozbija,
A rzadki z nas, chociaj wie, ktory ją omija.
Nastawiał nam krzewiny z roznemi przysmaki,
Do ktorych dziwno łudzi nędzne nieboraki.
Wiszą wieńce z wiechami, w okniech stoją wabi,
Do ktorych zewsząd lecą naszy chudzi drabi.
Karty, szachy, warcaby miasto lepu stoją,
Przy ktorych sie ci ptacy radzi też więc broją.
A ziarneczek rozkosznych w koło onych krzakow
Nasypał, łudząc k sobie, rozlicznych przysmakow.
Zaż nie dziwne biesiady, dziwne krotochwile,
Do ktorych sie nie szkoda zda iść z drogi mile?
Zaż nie ma dziwnych wabow, co nas k temu wabią?
Ale wierz mi, zlecisz-li, iże cie oszwabią.
Zaz panienki nie skaczą, muzykowie grają,
A rozlicznych przysmakow każdemu dodają,
Aby szedł pod krzewinę tam do onych drugich?
Ale wierz mi, rozkoszy tam nie znajdziesz długich.
A druga z gorzałeczką tuż siedzi na wsparze;
Ale wierz mi, padniesz li, i ta cie pokarze.
A my, niebożąteczka, mało na tym mamy,
Iż rozkosznej wolności na wszem używamy.
Leziemy przedsię pod sieć jako do plew świnie
A żaden ni zrozumie, jako marnie ginie.
Bo choć cie nie zagniotą, jednak przedsię skubą,
Nie każdy tam wyleci, jako przyszedł, z szubą.
A co miłe łakomstwo dawi nas z osobna –
Kto by to miał wyliczyć jest rzecz niepodobna –
Na ktorym tak wiąźniemy, by na lepie ptacy,
Ważąc gardła i wolność, nędzni nieboracy.
Choć drudzy z Bożej łaski słuszną żywność mają,
A wżdy sie dla pożytkow w niewolą przydają.
Prawie wszyscy chodzimy jako z komedyją,
Kiedy żaki ubiorą, a potem je biją.
Nie pomoże sobie więc nic cudzym łańcuchem:
Dopiruczko krolem był, a już wierci brzuchem.
Szpetnie krola marszałek na pniu koronuje:
Nie dojdzie sjem podobno, bo nam krol choruje.
Także my cudzą wełną przyprawieni pięknie.
Chodzimy jako żacy; ale sie kto lęknie,
Gdy sie każą rozebrać, a na pniu położą?
Wierę, naszy dworzanie podobno sie strwożą,
Uźrzawszy, ano krola bez litości sieką,
Marszałka czasem za nim i za nogi wleką.
A kto by z gory patrzał, jest sie naśmiać czemu,
Temu światu marnemu błaznowi prawemu,
Jako tu nami miesza a jako kugluje,
A każdy sobie tusząc, nic tego nie czuje.
Ano jeden w kłopocie żywota swojego,
Nie używszy wolności, ni wczasu żadnego,
Natkawszy pełne kąty, odbieżać ich musi,
A gdy sie nie nadziewa, śmierć sie on pokusi.
A onę jego nędzę inszy marnie drapią,
A od roku bezpiecznie dawno na to chrapią,
Wiedząc, iż mają wołu, ktory na nie orze,
A pełne kąty natkał już w każdej komorze.
O, nędzna mizeryjo, o nędzna ślepoto,
Coż nam nasze pieniądze pomogły, co złoto,
Cochmy ich w wielkiej nędzy po swe czasy wszytki
Nazbierali? Teraz sie rozlecą na zbytki.
A co więc nieprzyjacioł cichych dla nich mamy,
Chociaj sie nam kłaniają, a my ich nie znamy.
O dostojna swobodo, kto ciebie używa
Z cnotą, w miernym żywocie prawie świętym bywa.
Ale kto dla pożytkow przeda cie w niewolą,
O, nędznym – że nasieniem zasiewa tę rolą.
A też więc jako sieje, także mu też wschodzi:
Nędzny kąkol z łobodą ledwe sie stąd rodzi.
Kto obaczy ty burdy marne świata tego,
Iście sie nic nie lęknie, chociaj każą z niego.
Acz jest prawdą, poźrzawszy na gmachy, na worki,
Na rozliczne pstrociny, a na dziwne wzorki,
Na dziatki, na rodzinę i na przyjaciele,
Barzo bywa niesporo osieść przy kościele.
Aleś już dosyć słyszał, jakie są trudności,
Nabywając i strzegąc takich przypadłości,
A zwłaszcza kiedy tego ze czcią nie używa,
Tak to czasem, aż zgnije, zawżdy w kąciech bywa.
A też my niebożątka nic swego nie mamy,
Bo tak jedno do czasu sobie pożyczamy.
Bo ten świat nie jest nasz dom, ale jest gospoda,
Ktora tu nam z urzędu jest dana od Boga
Ze wszemi potrzebami, co ich nie płacimy,
Używając wszytkiego, poki tu żywiemy.
A coż ci to za krzywda, gdyż z gospody każą,
A gdyć jeszcze za nocleg nic płacić nie każą.
Acz prawda, jeśli sie źle zachowasz w gospodzie,
Tam cie więc oszacują, gdy będziesz na grodzie.
A wierę tam zapłacić i nocleg i myto;
Jeśli się tu nie sprawisz, musisz tam sowito.
Alebyś rzekł: coż po tym, iż muszę ujechać,
Ale swego wszytkiego tu muszę zaniechać.
Azaż nie wiesz, żeś nago przyjechał w gospodę,
A jeszcześ miał po myśli, jakąś chciał, swobodę.
A tu jedziesz w koszuli a wżdyś sie przesłużył,
A to jeszcze w zysku masz, czegoś darmo użył.
A przecz że nam ma być żal tej marnej gospody,
Gdyż z kłopotu idziemy tam na wdzięczne gody.
Gdzie nam tam, jako słychać, dziwne z rozkoszami
Zgotowano pałace, z wszemi przyprawami.
Gdyż tam takie dostatki a rozkoszy takie,
Że takich nie widało oko wszelijakie.
A my, iż to jest prawda, kiedy tak wierzymy,
Tedy nic z tego świata nie potrzebujemy.
A ktoż tego żałuje, czego mu nie trzeba?
A uźrzyż: podaj jedno sokołowi chleba,
Weźmiż mu ji wnet zasię, a podaj mu mięsa,
Uźrzysz, żeć on o grzankę nie dba nic, ni kęsa.
Takież i świnia perły, chociajby je miała,
Pewnie sie o nie nigdy nie będzie gniewała.
A takież i wołowi, choćbyś wina nalał,
Pewnie leda w kałuży będzie wodę wolał.
Także osieł plewki, byś ją i cukrował,
Będzie wolał daleko, abyś mu zgonin dał.
A coż nam też ma być żal, czego nam nie trzeba,
Gdyż tam z skarbnymi wozy nie jeżdżą do nieba.
A coś poczciwie nabył, niechaj tu zostanie,
A co komu należy, niechże przydzie na nie.
Boś też był w cudze wjechał, niechajże też swego,
A właśnie to tak ma być z rozsądku prawego.
Zwłaszcza gdy będzie pewnie sumnienie wiedziało,
Iże sie to poczciwie wszytko tam zbierało
Bez ucisku bliźniego a bez każdej krzywdy,
Iż potym na cię żaden nie zapłacze nigdy
A pomsty nie zwoła na cię i na dziatki,
Już będziesz miał swej cnoty nieomylne świadki.
Już sie pewnie wyroki muszą pełnić Pańskie,
Iż tu wiernie nabyte dobro krześcijańskie
Pojdzie w narod z narodu, a co źle nabyte,
Rozchwytają to marnie ręce pospolite.
Alebyś rzekł: to gorsza, iż mam małe dzieci,
Bo jako plewy wichrem tak sie to rozleci.
Jeśli wierzysz, iż Boga masz obrońcę twego,
Pewnieć im nic nie straci znaku namniejszego.
Bowiem ten opiekalnik i z swego dołoży,
Pełne kąty i skrzynie, gdy raczy, nałoży.
Też jeszcze pewnie nie wiesz, coż za dzieci rostą,
Jeśli byś ich nie użył potym z więtszą chłostą.
Gdyć by marnie słynęły za żywota twego,
A snadźbyś więcej zażył czasu żałosnego,
Albo gdyby przed twemi oczyma zdychały;
Gdyż u śmierci zarówno wielki jako mały.
A tak gdy je w opiekę podasz Panu Bogu,
Już wierę śmierć, choćby tuż stanęła na progu,
Jużci straszna nie będzie, gdyś swego żywota
Zażył na wszem poczciwie, a gdy z pełna cnota.
Już wiesz, żeś tu poczciwą sobie sławę sprawił,
Już wiesz, komuś ty marne ostatki zostawił.
Już też wiesz, kędy idziesz, iż do Pana swego,
Z ktorym już masz używać wesela wiecznego.
Bo pewnie, kto na takim już sie wozku wozi,
Już wierę śmierć nie straszna, niech jako chce, grozi,
Kiedy ty masz po sobie onego hetmana,
Przez ktorego już ona dawno zwojowana.
Bo jej dawno tę kosę, wierz mi, wyszczyrbiono,
Żądło, ktorym kąsała, mocnie przyłomiono.
Jedno, jako syrena, może uśpić mało,
Aby ciało strudzone też odpoczywało.
Ale gdy je Pan zasię mocą swa obudzi,
Barzo sie nasza pani na piasku ogrudzi.
A za swą omylną moc zawstydać sie musi,
A już sie więcej o cię nigdy nie pokusi.
jedno tego bądź pilen za żywota swego,
Abyś na wszem używał wieku poczciwego.
A w takim sie ślachectwie, jakoś słyszał, paraj,
A o zbytnie pożytki nazbyt sie nie staraj.
Nie leź pod sieć w nadzieję nabycia więtszego,
Radszej używ w wolności, coć Pan Bog dał swego.
Niech cie waby nie łudzą, niech nie mylą wspary,
Przedsię ty bądź w swych myślach na wszem wiernie stały.
Bo bez wabow, bez wsparow, wszytkiego nabędziesz
Tu w rozkoszach doczesnych, potym w wiecznych siędziesz.
Bo wierę, o tym świecie możesz myślić mało,
Acz zda mi sie, przed strachem barzoć serce mdlało.
I czegoż tu odbierzesz? Jedno fałszu, zdrady,
Boć jedno o tym prawie jego wszytki rady.
Bo chociaj sie tu wszyscy poczciwością zdobią,
Ale wierz mi, żeć wszyscy na swą stronę sobią.
Chociaj drugimi pismem i wołaniem łają,
Patrzajże, jako sami cicho wydzierają.
A nie żal by, by komu wżdy sie dał człek karać,
Ale patrzaj po wszytkich, czym sie będą parać.
Nie dbając nic, by w inych pożytki czynili,
Lecz by co jako tako na nich wyłudzili.
I tę zwirzchność na świecie, ktorej używają,
A wszak widzisz na oko, nacz ją obracają.
Bo wieręć on barzo dba, gdyby wełna była,
Chociajby sie owczarnia wiecznie obaliła.
O tęć nam jedno idzie, o barana mało,
Choćby jej wierę na nim namniej nie zostało.
A jeszcze by nie tak żal, by to obracano
Tam, gdzie słusznie przystoi, a gdzie rozkazano.
Ale na skazę ludzką, a na pychę marną,
Z tego stada nędznego wszytkę wełnę garną.
Przepłacając powinność, przepłacając cnotę,
Przywodząc na wszytko złe niewinną prostotę.
Bo tak wszytko marny świat tym łakomstwem skaził,
A barziej niżli mieczem wszytki nas poraził.
Bo jedni, co możniejszy, słabszym wydzierają,
A ci sie im w niewolą zasię zaprzedają.
Żądna nie jest na świecie znaczniejsza trucina,
A jawnie sie każdemu na twarz wyrzuciła.
Jawnie wszyscy na ten wrzod szkodliwy boleją,
Lekarstwa nań żądnego naleźć nie umieją.
A tak cie już z tym żegnam, moj młodzieńcze miły,
Da-li Bog, cie wspomoże twa cnota po chwili.
Kiedy sie o tym pytasz, co jest poczciwego,
Nie opuści-ć Bog nigdy takiego żadnego.
A marnika każdego sama złość pobije,
A jeśli chybi głowy, nie chybi mu szyje.
Bowiem własną zapłatę ma każda robota,
Inszą zawżdy stateczność, a inszą niecnota.
Lecz proszę, gdyżeś już tym obdarzon poczciwie,
Że sie tego chcesz uczyć, byś żył sprawiedliwie,
Jeszczeć tu nieboraczku to nie z pełna prawie,
Trzeba k temu o dziwnej wiedzieć Boskiej sprawie.
Boć o cnocie i oni słusznie rozumieli,
Co o Bogu na niebie nigdy nie wiedzieli.
Co czynią źwirzęta choć smysłow nie mają,
Iż wżdy też swe zwyczaje w porządku chowają.
Ale ty, gdyż ci z nieba jest dusza nadana,
Pytajże sie, gdzie możesz, co tam masz za Pana
I jakie sprawy jego i jako mu godzić,
Poki będziesz w tej nędzy po tym świecie chodzić.
Gdyż słyszę, namniejszy krok człowieka nędznego,
Wszytko jest w opatrzeniu tam u Pana tego.
A bez jego wiedzenia włos z głowy nie zginie,
Tak jego dziwna sprawa po wszem świecie słynie.
I to świeckie nabycie i świeckie rozkoszy,
Kiedy on chce, w godzinie by wiatr plewy spłoszy.
Jać niewiele rozumiem o możności jego,
Ale sie pilniej pytaj do domku jednego,
Co tu stoi na skale mało wyszszej wzgorę,
Uźrzysz ji wnet, gdy przetrwasz tę tak szpetną chmurę.
Na ścienie uźrzysz u drzwi świat namalowany,
A tam znajdziesz człowieka z dziwnemi sprawami.
Co ji zową Platonem, ten z swej dziwnej głowy,
Zrozumiał tego Boga i iny świat nowy.
A ja ciebie i Bogu i szczęściu poruczam,
Bo też mam ine dziatki, co je tam nauczam."
Oprac. na podstawie edycji: Mikołaj Rej, Wizerunk własny żywota człowieka poczciwego, oprac. Władysław Kuraszkiewicz, red. naukowy Julian Krzyżanowski (Mikołaj Rej, Dzieła wszystkie, t. VII, Biblioteka Pisarzów Polskich, Seria B, nr 19), Wrocław 1971.