Historyja krotofilna o kupcu, który się z drugim założył o cnotę żony swojej
W Paryżu niektórzy kupcy w jednej gospodzie stali, każdy w swej sprawie tam mieszkając. Trafiło się raz, że siedząc u stołu, rozmaite rozmowy z sobą mieli, każdy z nich to i owo wyrywając. Miedzy któremi rozmowami i to na plac przytoczyli, jako to jest rzecz dziwna a prawie wątpliwa, że żony kupieckie mogą być cnotliwemi, a wiarę mężom swym statecznie chować, ponieważ często od nich odjeżdżają i długo się do nich nie wracają. A snadź więcej przez mężów aniżli z nimi mieszkają, co oni dla swoich handlów czynić muszą.
Miedzy tymi był niejaki Ambroży z Placencyjej, człowiek płochy a wszeteczny. Ten ku tej rozmowie powiedział: "Jać pewnie za swą żonę nie przyrzekam. A co wiedzieć, możeć ona swego wczasu używać, jako się jej podoba. Wierę, przy niej zawsze być nie mogę, wszakżem ją napomniał, aby swą cnotę dla siebie i dla mnie chowała". Tym podobne mowy i drudzy przynosili z żarty i śmiechem.
Tamże przy tej rozmowie był też niejaki Wincenty z Genewy, człowiek stateczny i kupiec nieladajaki, którego z onych jeden spytał, mówiąc: "A ty co też k temu mówisz?". Który odpowiedział: "Mili panowie, te wasze żarty tak rozumiem, że się z sercem nie zgadzają, i nie rozumiem, aby który z was miał o swej żenie tak rozumieć, chyba żeby ją w jakim podejźrzeniu miał. Wszakże jeśli tak rozumiecie, tedy ja nie wiem, co za rozkoszy taki używa, który z taką myślą z domu odjeżdża. Bowiem i ta droga, gdy na dom, żonę, dzieci, czeladź wspomni, musi mu być barzo teskliwa, chybaby zgoła tego wszytkiego chciał zapomnieć. Abowiem cóż może być człowiekowi takiemu pocieszniejszego, jedno że wie a pewien tego, że doma odjachał uczciwej a cnotliwej żony, z którą spólnie nabywa poczciwego pożywienia swego, k temu przy niej miłe dziatki, wierną czeladkę; że wie, że tamta część pracej nabywania majętności, która też na towarzysza jego przynależy, to jest na żonę, dobrze a porządnie idzie. Jać to o sobie powiedzieć śmiele mogę: jeślibym o swej miłej żenie (którą nie tylko osobliwą ciała jej urodą i pięknością, ale i osobnością obyczajów i cnoty Pan Bóg nie upośledził, a mnie ją dać raczył, z którą mi też i miłe dziatki a ludziom przyjemne dał) tak rozumieć miał, a mego dobra, także jej przeciwko mnie wierności, jej nie wierzył, choćbym też i najdłużej doma nie był, zaprawdę bym ja był nędzny a mizerny człowiek, a snadź i szcęścia bym w swoich sprawach mieć nie mógł".
Na te słowa Wincentego odpowiedział Ambroży: "Mój miły panie Wincenty, i temu, coście powiedzieli, musimy my wierzyć, ale to przecię drugim imo uszy pójdzie, bo wszytko by to być mogło i może, gdyby białegłowy, abo już mówię: i żony nasze, bez mężczyzn były, a z nimi żadnych zgoła spraw nie mieli. Ale wszak to jest rzecz dosyć jawna, że białegłowy są barzo ludzkie i niestałe, uwierzą rychło, biesiady, tańce rady widzą i czego im bronią, na to są barzo chciwe. A rzecz pewna, że z trudnością by jednę naleźć, która by dary, namowami ustawicznemi, częstym bywaniem z młodzieńcami nie dała się zwieść. A nawet, panie miły Wincenty, choć tak barzo żonę swą nad inne wynosicie, śmiałbym się o tysiąc koron założyć, choć jej nie znam, ażebyś jedno na to przyzwolił, żebym tego dowiódł, żeby mi była k woli".
Wincentego gryzła ta mowa niepomału, jakoż z tym niedobrze żartować, ale żeby jakiego złego mniemania żenie swej nie uczynił, rzekł: "Chcę ja na to gardło swe sadzić, że tego nie dowiedziesz". Oni drudzy radzi by byli, aby jako onę mowę miedzy nimi zatłumili, ale Wincenty koniecznie chciał z nim zakładu za oną przymówką, sadząc gardło swe. Ku czemu Ambroży rzekł: "O gardło się zakładać nie chcę, bo mi nic po nim, ale załóż się ze mną o pięć tysięcy koron. A wszakeście dosyć bogaci, nic to wam nie będzie wadziło, choć utracicie".
Wnet Wincenty dał na to rękę, dali ręce onym drugim rozjąć. Drudzy chcieli to koniecznie rozwieść miedzy nimi, ale oni żadnym obyczajem nie chcieli na to pozwolić i zapisali się sobie z obu stron mocno, a zwłaszcza Wincenty tak się zapisał, że w Genewie przez niejaki czas nie miał być, też nie miał żenie swojej ani nic pisać, ani co przez posły nakazować, a zgoła aby żona o tym zakładzie nie wiedziała.
Ambroży odprawiwszy się z Paryża jachał do Genewy. Pilnie się starał, jakoby do rozmowy jakiej z żoną Wincentego przyść mógł, ale iż często miedzy uczciwemi paniami wiele dobrego o niej słyszał, nie śmiał się mową z nią o to pokusić, ale szukał inej drogi do tego. I [V3v] jako ono mówią: gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. I była tam jedna baba, która była barzo dobrze świadoma domu Wincentego. Tę Ambroży dobrze udarował i zwierzył się jej wszytkiego przedsięwzięcia swego, obiecując jej jeszcze więtsze dary dać, pomoże li mu do tego. Ona baba obiecała mu być pomocną i powiedziała mu położenie onego domu Wincentego i sposób wszytkiego, także i obyczajów. Potym ona baba szła do domu Wincentego, prosiła żony jego, mówiąc: "Miła pani, mam po pilnej potrzebie swej odjachać tu z miasta niedaleko stąd, a tak, jeśliby to łaska wasza była, abyście mi tu w zachowanie wzięli skrzynię moję tylko przez jednę noc z mymi naprzedniejszemi rzeczami. O co was pilnie proszę, wszak się ja też W[aszej] M[iłości] z żadnej posługi nigdy nie wymawiam ani będę, bo iż mam barzo nieopatrzne mieszkanie, tedy się boję tej chudoby swej tam zostawić". Co jej żona Wincentego obiecała i skrzynię jej przynieść kazała.
Stamtąd odszedszy, baba powiedziała Ambrożemu, że, "Ty trudno abo nigdy do tego przyść nie możesz, abyś tę cnotliwą panią mógł mieć ku swej wolej, wszakżeć do tego pomogę, że u niej w jej łożnicy dziś być możesz przez noc, tak że żaden o tobie wiedzieć nie będzie, będziesz li sam chciał. A tam już, coć rozum poradzi, to czyń". Czemu Ambroży był barzo rad i, wlazszy w skrzynię, dał się zamknąć zamkiem, tak że się mógł odemknąć, kiedy chciał, i z skrzynie wyleźć. Ona baba kazała onę skrzynię wziąć i za sobą nieść do żony Wincentego. I uprosiła jej, aby onę to skrzynię kazała wnieść do swej łożnice. Na co ona pozwoliła i rozkazała w swej komorze onę skrzynię postawić. Baba potym odeszła, jakoby gdzie miała odjechać, powiedając, że: "Zaś jutro, da li Pan Bóg, przyjdę po tę skrzynię".
Ambroży, gdy poczuł, że już komora była zamkniona i nie słyszał nikogo, odemknął skrzynię i wylazł. I szedł ku drzwiam a opatrzył zamek dobrze, aby mu kto nie przeszkodził jego sprawy. I gdy już tam beśpieczen był, przypatrował się pilnie wszytkiemu, co jedno w komorze było, tak obrazom, obiciu, łożu, jako i innym wszytkim rzeczam. Tam przypatrując się, ujźrzał klucz w szafie jednej barzo osobną fladrową robotą urobionej. Otworzył ją. Tam nalazł szufladę z klejnoty onej paniej. Acz tam niemało było rzeczy kosztownych, wszakże dwa klejnoty co kosztowniejsze obrał, pas i pierścień. A wziąwszy to, zamek zaś wolny do otworzenia u drzwi komornych uczyniwszy, wlazł do skrzynie i z tym, co z szafy wziął. W tej skrzyni była niemała dziurka, którą mógł wszytko widzieć, co się w komorze działo, a skrzynia była prawie przeciwko łożu postawiona. A gdy już noc nadeszła, weszła potym ona szlachetna pani z swoimi dziewkami do komory. Siedząc na łożu rozmawiała chwilkę z nimi, a potym się rozbierała, gdzie gdy koszulę zewłóczyła, obaczył Ambroży oną dziurką z skrzynie u niej pod lewą piersią brodawkę z kilką włosów lisowatych, co sobie pilnie w pamięć wziął ku dowodzeniu swego łotrowstwa.
Nazajutrz przyszła zaś ona baba i wzięła swoję skrzynię od Wincencyjej i kazała ją nieść do domu. Ambroży darował ją dobrze, a wziąwszy one klejnoty, jechał do Paryża. Przyjechał do onej gospody do Wincentego i do onych drugich kupców, upominał się zakładu piąci tysięcy koron, twierdząc, "Żem miał żonę twoję ku swej woli, a jeśliże gołej powieści mej nie wierzysz, tedy wiedz o tym, że mię sobie do swej komory wwiodła" I powiedział mu wszytek kształt onej komory, malowania, obicia i wszytkie inne rzeczy. K temu, jeśli jeszcze mało masz na tym, ukazawszy one dwa klejnoty, rzekł: "Oto masz dwa klejnoty, które mnie ona kazała wybrać miedzy innymi, otworzywszy mi onę sztukfartową szafę na znak miłości swej przeciwko mnie".
Co Wincenty usłyszawszy i ujźrzawszy on pas i pierścień, które on znał dobrze, zlękł się barzo i tak rzekł: "Mało na tym! Mogłeś się ty tego wywiedzieć przez jaką zdradę i to tobie przez jaką zdradę możono wydać, przeto ja jeszcze mało mam na tym". Ambroży powiedział: "Kiedyż mało macie na tym, otóż ci wam powiem, kiedy jeszcze chcecie więcej wiedzieć: wasza pani pod lewą piersią ma czerwoną brodawkę z piącią abo sześcią włosów lisowatych".
Ten dowód wszyscy przyjęli i sam Wincenty z wielką żałością oddał one pięć tysięcy koron towarmi, które miał. A stamtąd z sługą swym jachał do drugiego miasta, będąc barzo wielką żałością a frasunkiem zjęty. Tamże został i napisał list do żony, aby skoro jej list do rąk przyjdzie, aby nic nie mieszkając, jachała do niego. A słudze rozkazał, skoro by ją na drogę wywiódł, aby ją gdzie w lesie zadawił, prosząc go pilnie, aby inaczej nie czynił, obiecując go za to darować. On sługa obiecał panu to rozkazanie wypełnić i pojachał z listem do paniej.
Pani, list przeczytawszy, dziwowała się barzo, co by to nowego było, że jej mąż do siebie przyjachać kazał, gdyż tego nigdy nie czynił. Pytała się przyczyny u sługi. Sługa powiedział, że nie wie, mówiąc: "Snadź dlatego, że tam jeszcze pomieszka". Ona, jako posłuszna a dobra żona, wybrawszy się na drogę, jachała z sługą. A gdy już na drodze byli, przystąpił on sługa do niej, będąc wielkim żalem poruszony. Z płaczem jej powiadał rozkazanie pana swego. Ona pytała przyczyny: "Dlaczego by to kazał uczynić, ponieważ się nie czuję, w czym bym mu winna była. "Jać nie wiem, miła pani – powiedział on sługa. – Wy to lepiej wiecie".
Tam go ona prosiła z wielkim narzekaniem, aby jej nie brał gardła, co on snadno uczynił, a zewlokszy ją z jej szat, dał jej swoje stare szaty, mówiąc jej: "Idźże tam, kędy by cię z twoich znajomych żaden nigdy nie widział, abym ja gardła swojego dla ciebie nie zbył. Twoje szaty na znak zabicia twego panu odniosę".
Tak-że ona cna pani, postrzygszy się po męsku, ubrała się w on chłopski ubiór, lamentując a narzekając na nieszczęście swe, mówiąc: "I cóżem ci wżdy, mój miły Wincenty, tak złego jako żywa uczyniła, żeś tak srodze a bez żadnej przyczyny nade mną rozkazał się srożyć? Azażem ci kiedy wiarę swą w czym przestąpiła? Azażeś zawsze ze mnie nie miał powolnej żony? Azażem ja tobie pilnym swym staraniem ku dobremu mieniu wiernie nie pomagała? Azaż mię też tym był Bóg upośledził, żebym ci nadobnych dziatek nie narodziła i one cnotliwie wychowała? Które ja już, o Boże mój, tam tobie poruczam. O moje namilsze córki, wiem ci, że z przyrodzenia nie będziecie ku żadnej złej rzeczy skłonnemi, ale, niestetyż, komuż ich więcej będzie już uczyć, napominać, przestrzegać? O nie chciał tego Pan Bóg, abych była pierwej zdechła, aniżlim te dzieweczki porodziła, które, wie to Pan Bóg, w co się obrócą. Tylko ty sam, miły Boże, racz być opiekunem ich, a nie daj, miły Panie, aby kiedy ku jakiemu sromotnemu życiu miały przyść. O mój miły mężu, gdzież on twój ślub? A przecześ zapomniał wszytkich obietnic swoich? Wspomnisz kiedy na ono pocieszne a spólne nasze życie. Wspomnisz na moję powolność. Wspomnisz, żem cię nigdy i w namniejszy gniew sprawami swojemi nie przywiodła. Wspomnisz, jako z łaski Bożej za moim pilnym staraniem sporo było w domu, czegoć już snadź Bóg nie da. O Boże sprawiedliwy, przecz żeś to na mię dopuścił, żem oto zaraz wszytkiego zbyła? Zbyłam miłego męża, zbyłam miłych a pociesznych córek i wszytkiej majętności, ktorej Ty, miły Panie, wiesz, żem cnotliwie a bogobojnie nabywała. Raczże, o Boże mój, tym mię wżdy pocieszyć, abym już wżdy zginęła, niewiasta a prawie od wszytkich, snadź i od Ciebie, opuszczona, była w cnocie zachowana dotąd, póki mi będziesz żywota użyczyć raczył. Raczże też, o Boże mój, niewinność moję mężowi mojemu wyrzucić na oczy a objawić mu, aby on o mnie, jako już zginęłej, źle nie rozumiał. Tobie-ć się już, o Boże mój, poruczam, niechajże się już tak dzieje, jakoć się podoba". Takci ona cna pani rzewno a często płakała, tak że ledwie nie omdlewała od ciężkiego a serdecznego żalu.
Wincenty potym przyjachał do domu, gdzie gdy córki osierociałe obaczył, ruszyło go sumnienie, że to źle uczynił, że się jej wżdy tego sprawić nie dał, a zwłaszcza gdy tego istego Ambrożego żaden w domu jego nigdy nie widział. K temu wszyscy mu o to mieli za złe, tak że niektórzy z nim żadnego spółku mieć nie chcieli. I tak on nieborak Wincenty nigdy wesół być nie mógł i w wielkie potym ubóstwo przyszedł.
Ona też żałosna żona jego Florentyna poszła tam, gdzie by jej żaden nie poznał. Dała sobie imię Istwan, cierpiała wielkie ubóstwo. Potym ją przyjął niektóry człowiek bogaty z Katalonijej na okręt, który się do Aleksandryjej wyprawował. I miał kilka sokołów, które Zołdanowi królowi tureckiemu w podarki wiózł. Ona dobra pani Istwan umiała się dobrze z sokoły obchodzić, bo jej mąż też był z tym barzo myśliwy i ona często przy tym bywała i wielką chęć do tego zawsze miała. Powiedział tedy on Istwan, że "się ja z sokoły umiem barzo dobrze obchodzić i rozumiem się około nich, czego łatwie doświadczysz, panie mój. A tak zlećcie je mnie, a niechaj od tej roboty okrętowej będę wolny".
Co on pan uczynił, gdzie Istwan nie tylko się około sokołów dobrze zachował, ale i w innych posługach, bo był biegły w rzeczach kupieckich i w rachunku, tak że za krótki czas wielką miał łaskę u onego pana, iż go w krótkim czasie i szatami, i wszytkim barzo dobrze opatrzył.
I gdy już do Aleksandryjej przypłynęli, oddał ony sokoły Zołdanowi on Kataloneńczyk, ale Zołdan się naparł i Istwana wespół i z sokoły, czego mu, acz barzo nie rad, odmówić on Kataloneńczyk nie śmiał i musiał mu go dać. Tak-że Istwan został u Zołdana przy dworze i będąc przez niemały czas u Zołdana, barzo mu się podobał w sprawach swoich, a zwłaszcza onym myśliwstwem barzo sobie wielką łaskę zjednał, tak że potym dostąpił wielkich a zacnych urzędów na dworze Zołdanowym.
Po niemałym czasie, to jest w sześci lat, był barzo wielki i zawołany jarmark w Aleksandryjej, na który się wielkie mnóstwo ludzi ze wszytkich narodów zjachało, kupców barzo bogatych z rozmaitemi kupiami. Tam Zołdan według dawnego zwyczaju przyjął żołnierze, które zlecił w moc Istwanowi. A ci żołnierze byli przyjmowani dla ludzi i kupców postronnych, aby żadnej krzywdy im nikt nie czynił, dla ognia także i dla wielu innych przyczyn. Zachował się Istwan na tym urzędzie barzo dobrze, przeciwko każdemu układnie się stawiąc, a zwłaszcza przeciw Włochom, swym ziemkom, których on mowę barzo dobrze umiał.
Przyjachał też na jarmark on zdradliwy Ambroży z Placencyjej, który już był przez on swój zakład przyszedł do wielkich bogactw, i rozbił kram swój miedzy weneckimi kramy. Tam w mieście według obyczaju przejeżdżał się Istwan z swymi żołnierzmi po mieście. Gdzie gdy mimo weneckie kramy jachał, prosił go on Ambroży, żeby z konia zsiadł, aby oglądał klejnoty kosztowne, mówiąc: "Szkoda by, mój panie, abyś i ty nie miał co osobnego na tym jarmarku kupić, a będzie li się co wam u mnie podobało, tedy łacno ode mnie dostaniecie".
Istwan zsiadł z konia, szedł do onego Ambrożego barzo bogatego kramu. Tam miedzy innemi klejnoty ujźrzał swój pas kosztowny i pierścień, który Ambroży w Genewie mu był ukradł. Istwan, oględując, poznał, że to pas i pierścień był jego i barzo się dziwował temu, skąd się to tam wzięło. Jął się pytać, czyje by to tak piękne a kosztowne klejnoty były. Odpowiedział Ambroży, uśmiechając się: "Panie mój, ten kram jest mój i te klejnoty są moje, ale iż widzę, mój panie, że się waszmości podobają, proszę, abyś je ode mnie wdzięcznie przyjął, abowiem i mnie te klejnoty łacno przyszły. Mam je od jednej nadobnej paniej z Genewy, które mi dała na znak miłości swej przeciwko mnie".
Istwan obaczył, że to ten zdrajca, który go o wszytkie jej dobra był zdradą swą (o której on jeszcze nie wiedział) przyprawił. Przyjął one klejnoty z wielką dzięką, obiecując mu to nagrodzić, i tak z nim umówił: "Abyś ty stąd nie odjeżdżał, aż byś tę swoję kupią spieniężył, do czego ja tobie pomogę".
Wnet Istwan u inszych kupców tym pilniej się pytał nieznacznie o swym mężu, jeśliże by żyw był. A gdy się o tym dowiedział, że żyw, ale w wielkim ubóstwie, i wyrozumiał Istwan z niektórych, że mu byli dobrymi przyjacielmi, a onego Ambrożego nienawidzieli, powiadając Istwanowi, że ten zacnego kupca, tego, któregoć to klejnoty darował, imieniem Wincentego z Genewy, w ubóstwo wprawił i cnotliwą żonę dla niego dał zamordować. Darował Istwan dobrze tych, którzy mu to powiedzieli, i prosił ich barzo, aby się starali o to, aby tu ten to Wincenty przez omieszkania był: "Przyrzekajcie mu na swe gardła, że swego wszytkiego zakładu na tym zaś dojdzie, a ja wam to obiecuję, jeno tak tajemnie, aby o tym nikt nie wiedział".
Oni kupcy z Genewy wnet wyprawili z listy do Wincentego, które gdy Wincenty przeczytał, łacno się dawszy namówić, jachał, nic nie mieszkając, do Aleksandryjej. A w tym Istwan miał wielką pilność około Ambrożego i wzywał go do siebie często na wieczerze. Przyzwał go też przed Zołdana, aby powiedział historią onę, jako tych klejnotów dostał. On, nie spodziewając się nic takiego, powiedział wszystkę prawdę i niejako w tym sobie chlubę czyniąc, że tak był przeważny. Istwan, acz z wielkim żalem, wszakże statecznie czekał, ażby Wincenty przyjachał. Gdy się dowiedział, że przyjachał Wincenty, pozwał go przed Zołdana wespółek i z Ambrożym. Prosił pilnie z wielką pokorą Zołdana, aby go słuchał, mając co mówić z strony jednego ubogiego człowieka, który przez zdradę drugiego przyszedł do wielkiej nędze i ubóstwa. Co król Zołdan dla swego wiernego sługi Istwana rad uczynił. I zezwawszy panów swych radnych, zasiadł z nimi i kazał stanąć onym dwiema: Ambrożemu z Placencyjej i Wincentemu z Genewy.
A gdy stanęli przed królem, Istwan wziąwszy on pas i pierścień, który mu Ambroży darował, położył przed królem i wszytką radą jego i uczynił rzecz w te słowa: "Najaśniejszy a wszech namocniejszy i niezwyciężony królu panie, a panie mój miłościwy! Nie prośba moja, sługi namniejszego Waszej K[rólewskiej] M[ości], ale miłość sprawiedliwości świętej, którą Wasza K[rólewska] M[ość] inne pany przewyższa, k temu W[aszą] K[rólewską] M[ość] przywiodła, abyś dziś na tym sądzie siedział, a pewnie w tym namniej nie wątpię, że W[asza] K[rólewska] M[ość], wysłuchawszy obudwu stron, będziesz miedzy nimi raczył sprawiedliwy dekret uczynić. Ten pas i ten pierścień darował mi ten Ambroży z Placencyjej, który tu stoi, których to klejnotów jako dostał, proszę, aby tu przed W[aszą] K[rólewską] M[ością] powiedział".
Król Zołdan rzekł: "Zda się nam to, żeć go mało co pytać potrzeba, bo to w dobrej pamięci mamy, jako nam powiedział. Wszakże, Ambroży, rozkazujemyć, abyś wszytkę prawdę powiedział, a w niczym się nie potykał, jakoś tych klejnotów dostał i jakoś na tym Wincentym, który tu stoi, pięć tysięcy koron zakładu wygrał z wielką jego sromotą, czymeś go ku wielkiemu niedostatkowi przywiódł, a to był, jako mamy sprawę, zacny kupiec. A tak prawdę teraz powiedz".
Ambrożemu, onemu zdrajcy, barzo serce upadło, a zwłaszcza, że surowie króla do siebie obaczył mówiąc, a nie myślił też, aby tam miała żona Wincentego być, wszakże nie rozumiał, aby do czego inszego miał przyść, jedno żeby mu zaś pięć tysięcy koron wrócił, o tym nic nie wiedząc, że Wincenty był żonę swą dla tego kazał zabić. Powiedział tedy Ambroży wszystek postępek tej sprawy, jako się w Paryżu założył, jako potym przenajął babę, przez którą tych klejnotów dostał, i jako w skrzyni był wniesiony i znak u jego żony dziurą, gdy się rozbierała, ujźrzał, a z nią jako żyw słowa jednego nie mówił i nigdy jej potym nie widział.
Gdy te słowa Wincenty usłyszał, od wielkiej żałości nic nie mógł przemówić, omdlał a padł, tak że go odcierać musieli. A gdy przyszedł k sobie, począł z wielkim płaczem narzekać a uskarżać się Zołdanowi swej krzywdy wielkiej, powiadając, "żem ja na jego zdradliwy a fałszywy dowód i zakład-em mu oddał i żonę, mając ją za taką, rozkazał, zawiódszy w las, niewinnie zamordować, a wilkom i sępom ją pokarmem zostawić i wszystkiejem majętności pozbył". Prosił, padszy przed Zołdanem, o sprawiedliwość z wielkim a żałosnym narzekaniem, tak że wszytkich żal wielki ruszył.
Istwan przystąpiwszy do Wincentego padł przed królem, mówiąc: "Proszę, najaśniejszy Królu, gdy wyznał ten zdradliwy człowiek, któregom ja nigdy jako żywa przedtym nie widziała, że zdradliwie mego miłego męża o wielką a nieznośną szkodę przyprawił i haniebną sromotę i o niebeśpieczność sumnienia jego i mnie (by nie dziwna opatrzność Boska) o gardło, też i o wieczną hańbę a złą sławę przyprawił. Toć jest mój miły mąż – obłapiwszy go, z wielkim płaczem rzekła. – Jam ci jest własna małżonka jego".
Co gdy wszyscy słyszeli, że Istwan począł jako białagłowa mówić, i on płacz serdeczny a ono obłapianie, barzo się dziwowali. A potym o odpuszczenie prosząc, odpiąwszy się, ukazała piersi i onę brodawkę, tak że ją i mąż poznał, i wszyscy to baczyć mogli, że była białagłowa.
Wnet tedy wzięto Ambrożego i uczynił dekret Zołdan, aby wszytka majętność, którą tam Ambroży miał, była dana Wincentemu, powiadając, że to wszytko onym zakładem zarobił. A Ambrożego rozkazał nago zewlokszy, namazać miodem, a w lesie za żebro na haku zawiesić. Tamże od rozmaitych robaków, od os, pszczół, szerszeniów był zamorzon, przez niemały czas będąc w wielkiej męce.
Istwan podziękowawszy królowi Zołdanowi odszedł z Wincentym, mężem swym, oblókł na się zaś białogłowskie szaty. Barzo się temu Zołdan i wszyscy ludzie dziwowali. Prosił tedy Wincenty i z żoną Florentyną (którą mniemali być Istwanem), aby mogli do domu do dziatek swych jachać, powiadając je być w wielkim ubóstwie. Co Zołdan uczynił, sprawiwszy ucztę wielką i dawszy im okręt wszytkimi potrzebami dobrze opatrzony. Darował je barzo wielkiemi dary i tak je puścił do Genewy z wielkim dziwem tak wielkich bogactw do miłych dziatek.
Ona baba, co za swój zły uczynek wzięłaby też była karanie, ale skoro się dowiedziała, że Wincenty żonę swą kazał słudze zabić, z desperacyjej przedtym dobrze obiesiła się; żaden przyczyny nie wiedział.
Do Czytelnika
Mogłeś się tu przypatrzyć, iż cnota nie traci,
Niecnocie wedle zasług częstokroć się płaci;
Także przypadkom trefnym, zdradom i chytrości,
Omyłkom, sztukom różnym, szczęścia odmienności,
Które tuż za człowiekiem w stopy zawsze chodzą
I jako by oszukać, nieprzystojnie godzą.
Ale jakaż nagroda za takimi idzie?
Złemu złość jego zawsze na złe też wynidzie,
A dobrzy, acz tu czasem utroskanie mają,
Na ostatku pociechy wdzięcznej doznawają.
Źródło: Bieniasz Budny, Krótkich a węzłowatych powieści, które po grecku zową Apoftegmata, księgi IIII [...], Lubcz, druk. Piotra Blastusa Kmity, b.r. [po 26 IV 1614]. Transkrypcja tekstu Eliza Małek, konsultacja Radosław Grześkowiak.