Skąpe dane o życiu Kaspra Twardowskiego czerpać musimy przede wszystkim z jego utworów – źródła nie tylko mało wiarygodnego, ale i niezbyt zasobnego. Na podstawie wzmianki w poemacie wydanym w 1618 r., w którym autor wyznaje: „żyjąc z Boskiego wyroku / do dwudziestego i piątego roku / zawsze swowolnie [...]” (Łódź, w. 161-163), ustalić można, iż przyszedł na świat około roku 1593. Więcej szczegółów na temat jego pochodzenia przynosi monumentalne dzieło Waleriana Nekandy Trepki, tropiące zaciekle osoby bezprawnie posługujące się szlacheckim nazwiskiem, Liber chamorum, gdzie na podstawie informacji (nie wiadomo, na ile miarodajnych) niejakiego studenta Milakowskiego pojawia się też notatka dotycząca autora Lekcyj Kupidynowych:
Twardowski nazwał się Kasper, z Sambora miejski syn, krawiec ociec jego beł. [...] Za ślachcica udawał się. Pyszna rzecz okrutnie, z panięty zarówno [...]. Wiersze pisuje ex tempore polskie.
Okoliczności, w jakich dwudziestoczteroletni Kasper debiutanckim poematem rozpoczął pisywanie wierszy polskich, możemy się tylko domyślać. Lekcyje Kupidynowe gotowe były do druku już w sierpniu 1617 r., jednak zachowany odpis pierwotnej wersji tekstu wskazuje, iż utwór powstawał jakiś czas. Początkowo były to dwa samodzielne cykle, dopiero potem połączone w spójną całość przy pomocy kilku dopisanych fragmentów, przy czym nie do końca udało się poecie zatrzeć ślady heterogeniczności poszczególnych elementów. W pierwszej wersji poematu bohater, ponawiając poetycki gest Kochanowskiego z fraszki Do Miłości (III 12), pragnie uczcić Kupidyna marmurowym ołtarzykiem (VI, 29-32 wg przekazu J):
Ja tobie za to, o Wenery synie,
tu na tym brzegu, kędy Wisła płynie,
wieczną pamiątkę postawię – nie mały
ołtarz – płynące że nie skruszą wały.
Ostatnie wersy tego fragmentu, peryfrastycznie opisujące Rzeczpospolitą jako kraj nad Wisłą, w wersji przygotowanej przez Twardowskiego z myślą o druku wyglądały już inaczej (VI, 30-32):
tu na tym brzegu, kędy Wisła płynie,
wieczną pamiątkę postawię – nie miały
takiej budowne Krakusowe wały.
Uszczegółowienie lokalizacji dziękczynnego ołtarza mogło zostać podyktowane przenosinami samego poety, który próbował wydać Lekcyje u krakowskiego typografa, Franciszka Cezarego. W Krakowie zresztą zabawił Twardowski dłużej, bo aż do roku 1628, by następnie przenieść się do Lwowa – na co wskazują nie tylko adresy wierszowanych dedykacji nowych utworów, ale i adresy drukarń, z usług których korzystał przy ich tłoczeniu.
Co skłoniło poetę do opuszczenia rodzinnego Sambora i przyjazdu do stołecznego Krakowa? Z podpowiedzią przychodzi sam Twardowski, w przedmowie poematu powstałego zaledwie rok po Lekcyjach wspominając o „naprzedniejszej młodzi, a osobliwie stanu szlacheckiego, która się w mieście tym stołecznym abo grodem, abo wyzwolonymi naukami przy starożytnej i zacnej tej Akademijej bawi” (Łódź, [Przedmowa]). Monografista Twardowskiego podejrzewa, że przynajmniej jedna z tych możliwości dotyczyła poety, który „zaszedł do Krakowa, dokąd ściągała różnego rodzaju biedota szlachecka i miejska, by przy Akademii nieco światła liznąwszy, później piórem sekretarskim na kawałek chleba zarabiać. Nasz Kasper musiał się w tej rybałtowskiej gromadce obracać, skoro do Liber chamorum dzięki informacjom Milakowskiego «studenta» zawędrował”.
Nie wiadomo, gdzie poeta się kształcił, nie znajdujemy bowiem jego nazwiska w albumie Akademii. Studiował tam jednak jego przyrodni brat, o którym czujny Trepka napisał:
Twardowski nazwał się Szymon, miejski synek z Sambora. Tęn uczeł się przy Akademijej w Krak<owie> anno 1625, a że grasował w nocy po mieście, proskrybowano go od Akademijej. [...] Przyrodni brat z innej matki tego Kasp<r>a, co wyżej opisany.
Informator Trepki, którym był w tym przypadku „bakałarz Olesiowy”, nie jest chyba do końca wiarygodny, przynajmniej gdy chodzi o datę nocnych hulanek, gdyż wpis Szymona Twardowskiego z diecezji przemyskiej, syna Jerzego, do albumu Akademii pochodzi z roku 1618.
Obaj nieodrodni synowie musieli odziedziczyć temperament po ojcu, gdyż grasowanie nocą po Krakowie nie było chyba wyłącznie domeną Szymona. Kiedy w Łodzi młodzi pod przejrzystą osłoną alegorii Kasper będzie opisywał swoje późniejsze nawrócenie, Amor Boży spotka go nocną porą: „[...] gdy jak zawsze od zwykłej biesiady / szedłem z Kupidem zwyczajnymi szlady” (w. 165-166). Taka właśnie scena otwiera również Lekcyje Kupidynowe we wstępnym wierszu Do Czytelnika (w. 1-4):
Ja z Kupidynowej szkoły
idąc do domu wesoły,
rad bym, żeby mej łaciny
nauczył się i kto iny.
Zarówno ów wstęp, jak i tytuł całości czy poszczególnych części, ustanawiają Kupidyna profesorem w Akademii Miłości, co sugeruje zżycie autora poematu z żakowską cyganerią. Jak wiadomo, tego rodzaju stylizacja, nawiązująca w utworach erotycznych do terminologii dydaktyki szkolnej, znamienna była dla uczniowskiej muzy już w czasach Średniowiecza i Renesansu, co niedwuznacznie wskazuje, iż adresata utworu należy szukać przede wszystkim wśród studenckiej braci. Warto zwrócić uwagę, iż wszystkich tych elementów brak w pierwotnej redakcji – najwyraźniej pojawiły się wraz z przeprowadzką autora do uniwersyteckiego Krakowa.
Lekcyje Kupidynowe rozpoczyna charakterystyczna dla twórców erotyków wymówka, iż od poważniejszych tematów odciągnęła poetę sama Pani Wenus. Zatruty miłosnym jadem, oddany zostaje na naukę Kupidynowi, który natychmiast „dobył strzałek z haftowanej deki / pięć co celniejszych” (I, 74-75). Ilość strzał odpowiada quinque linea amoris, rozpowszechnionym w średniowiecznej i renesansowej literaturze erotycznej. Za jego źródło uznaje się popularny komentarz Eliusza Donatusa do Terencjusza, gdzie wyjaśnia on m.in.: „Miłość ma pięć porządków, mianowicie spojrzenie, zagadnięcie, dotyk, całus czyli pocałunek, cielesne zbliżenie”. Z czasem motyw zaczęto wiązać z orężem Kupidyna. Już w Carmina Burana (154, 6-10) możemy przeczytać o bożku miłości:
Wypuszcza cięciwą na pięć stron świszczące strzały,
czyli pięć sposobów, przez które uczestniczymy w miłości:
spojrzenie, rozmowa, dotyk, na koniec odpowiednie jest obustronne
połączenie warg; piątą czynność wykonuje bez słów Wenus w łożu.
Tego typu elementy średniowiecznej tradycji długo jeszcze służyły autorom erotyków, pozwalając zracjonalizować w poetyckim dyskursie tak nieuchwytne uczucie, jak miłość. Motyw quinque linea amoris wykorzystywany był jako gotowy konspekt opisu gry miłosnej i również Twardowski skwapliwie z niego skorzystał, wyraźnie oznaczając w swoim tekście kolejne stadia romansu. Początkowa część Lekcyji wtórej poświęcona została analizie uwrażliwienia wzroku na dziewczęce uroki, co skończyło się dostrzeżeniem Zosi, która szturmem zdobyła serce niewinnego do niedawna młodzieńca (w. 1-14). Dalsze stopnie miłosnej drabiny pokonane zostaną w błyskawicznym tempie, ale dopiero w Lekcyji siódmej, gdzie po wstępnym wyznaniu (w. 1-2):
Nie małąś łaskę ze mną uczyniła,
żeś sama słów swych słuchać pozwoliła
dowiadujemy się, że –jeśli przyłożyć pięciostopniową skalę linea amoris – sprawy zaszły już daleko, zawsze jednak w przepisanej kolejności: dotknięcie dłoni (w. 12), pocałunek (w. 13-16) i wreszcie to coś, „więcej daleko nad to smaczniejszego” (w. 22). Biorąc pod uwagę rozwój akcji, największym problemem okazało się nawiązanie z dziewczyną rozmowy.
Kiedy Wenera przekazuje nowego podwładnego Kupidynowi, zaznacza lakonicznie: „Ćwiczyć go trzeba!” (I,73). Charakter owych ćwiczeń zdradza dopiero terminujący uczeń, wyrażając nadzieję, iż „dobry mistrz Amor, dawno zwyczajony, / nauczy mówić język nie ćwiczony” (II, 39-40). Dlatego zanosi prośby do syna Afrodyty: „Ty mię dziś naucz, Tyrona swojego, / w takich potrzebach nic niewiadomego!” (VI, 9-10). Przyrównanie własnej osoby do Marka Tulliusza Tyrona, wiernego ucznia i wyzwoleńca Cycerona, tym samym ustanawia Amora nowym niedościgłym mistrzem wymowy. Twardowski ars amandi konsekwentnie stara się ukazać jako ars dicendi – kunszt uwodzenia słowem, sztukę komplementu... skutecznego. Nie ma przecież lepszego środka! Amant, którego początkowo dziewczęca uroda paraliżuje do tego stopnia, że – jak sam stwierdza – „i słóweczka przemówić nie mogę” (III, 20), musi prosić o pomoc powiernicę swojej wybranki, zdając się na jej dar wymowy (III, 21-24):
A tak nic więcej ja nie chcę po tobie,
tylko mię zaleć tak grzecznej osobie,
a umiej udać szerokimi słowy
tę miłość moję i ten ogień nowy.
Ona zaś w rewanżu wyjawia mu niezawodny sposób zdobycia niewieściej przychylności (IV, 17-20):
Nic dziwnego zatem, że lekcje Amora w rezultacie okazały się korepetycjami z zakresu miłosnej retoryki. Uległość dziewczyny dowodzi, iż nauka nie poszła w las. Dopiero w tym kontekście zaczynamy rozumieć opisany w wierszu Do Czytelnika radosny powrót z Kupidynowej szkoły, który do tej pory wydawał się dość podejrzany, jeśli zważyć, że erotyczna przygoda skończyła się mało fortunnie. Ale przecież nie ma to już większego znaczenia, skoro uwiedziona dziewczyna otworzyła drogę do kolejnych podbojów. Sukces polega na tym, że bohater posiadł tajniki magicznej formuły, której wypowiedzenie bez trudu otworzy ramiona nawet najbardziej nieprzystępnej dziewczyny.
Problemy amanta najwyraźniej stanowią odbicie dylematów samego poety – obaj w końcu debiutują w swych rolach: utwór opowiadający o erotycznej inicjacji młodzieńca jest przecież literacką prymicją Twardowskiego. A wiara tego pierwszego w krasomówczy kunszt Kupidyna ufundowana została na zapatrzeniu samego autora w poetyckie autorytety. Znamienne, że Wenus traktuje swego rozmówcę jako adepta nie tyle sztuki miłosnej, co poetyckiej: „Pij z mego zdroju, w którym też uczony / zamaczał głośne Kochanowski strony” (I, 29-30). Epitet, którym opatrzony został autor Pieśni ksiąg dwojga, jest znaczący. Nie darmo Twardowski chciał „między mądrymi / słynąć poetą” (I, 14-15), nie darmo czytamy o Kupidynie: „Sam dziedzic mądre wojuje poety” (I,61). W tym świetle zrozumiałe stają się w Lekcyjach terminującego poety tak liczne reminiscencje z czarnoleskiej muzy. Po Kochanowskim, jako swego aktualnego faworyta, Wenera wymienia mistrza liryki erotycznej z początku XVII stulecia, Hieronima Morsztyna, zapoczątkowując zwyczaj łączenia nazwisk obu twórców w poetyckich pochwałach. Fakt, że niemal we wszystkich znanych przekazach Lekcyje odpisywano w towarzystwie utworów Morsztyna, dowodzi, iż Twardowski jako poeta oddający swe pióro na usługi bogini miłości rokował duże nadzieje.
Niestety, tak wyśmienicie zapowiadająca się kariera piewcy Wenery została przerwana u samych początków. Paralela między autorem Lekcyj i ich bohaterem, tak dotąd poręczna, w rezultacie okazała się zgubna, gdyż, jak miało się okazać, potrafiła sięgać daleko poza sam tekst. Kiedy amant dowiaduje się, iż może liczyć na wzajemność dziewczyny, w Lekcyji piątej wpada w zachwyt: „Acz mi się wierzyć nie do końca chciało, / żeby mię szczęście takie potkać miało” (w. 1-2). Szczęśliwa euforia pochłania wszystko, na czym skupi się choć na chwilę jego myśl. „Czekam z radością czasu szczęśliwego” (w. 7) – oświadcza oszołomiony sukcesem, tworząc dalej hierarchię „szczęśliwej” przestrzeni: „Szczęśliwa ziemio, o szczęśliwe progi” (w. 9), dalej „Szczęśliwe ściany” (w. 13), „Szczęśliwe łoże”, wreszcie „poduszki szczęśliwe...” (w. 15). Ciąg dalszy został jednak taktownie przemilczany: „Ale nie rzekę, by snadź zazdrościwe / tu kędy z kąta uszy nie słuchały” (w. 16-17). To niedopowiedzenie w Lekcyji, która stanowić miała przecież projekt antycypujący miłosne spełnienie, zemściło się okrutnie: kiedy zapisane tu nadzieje zaczęły się ziszczać – i one zostały urwane w pół słowa. Później Twardowski wielokrotnie będzie w swej twórczości tropił najróżniejsze prefiguracje, dowodząc, iż rzeczywistość jest gęsta od znaków i przejrzystych zapowiedzi katastrof. Po raz pierwszy miał się o tym przekonać jako autor Lekcyj. Erotyczny debiut – ten bohatera i ten poety – raz jeszcze okazał się dziwnie tożsamy: wpisany w tekst coitus interruptus antycypował perypetie samego Twardowskiego związane z drukiem poematu.
Opisał je poeta w przedmowie do Łodzi młodzi. Kiedy stonować nieco jej akcenty pokutne – wszak interesuje nas autor Lekcyj, ten z 1617 r., nie zaś Łodzi z roku następnego – dowiadujemy się, że (Łódź, [Przedmowa]):
Rok temu niezupełny [...], jakom trochy dowcipu mego źle używając, pióro me był na rytmy drugich gorszące rozpuścił. I nie dosyć mając na tym, że pisane czytano, usiłowałem, aby one w druk ode mnie podane wielom krotochwili [...] okazją stać si<ę> były mogły, za chwałę to sobie mając u ludzi [...].
Kolportowany w odpisach poemat najwyraźniej spodobał się nie tylko twórcy, a powodzenie czytelnicze zachęcało do poddania go próbie druku. Wybór padł na nowo powstałą oficynę Cezarego. Na nieszczęście dla Lekcyj, w tym samym roku, gdy miały zostać wydane, biskupem krakowskim został Marcin Szyszkowski. Wraz z objęciem urzędu, zaprowadził on w diecezji nowe porządki, zaczął m.in. powoływać przed sąd biskupi krakowskich bibliopoli i drukarzy. Ze sprawozdania z posiedzenia sądu w dniu 21 sierpnia 1617 r. dowiadujemy się też o losie tekstu Twardowskiego: „De Lectione Cupidinis, libro sic dicto, dixit Franciscus Caesar: nondum impressum esse”. Wchodzący wówczas na rynek wydawniczy przedsiębiorczy Cezary (znany z tego, że w okresie największych zatargów potrafił zadbać o dobre stosunki zarówno z Akademią, jak i jezuitami) zeznając, iż Lekcyje nie zostały jeszcze wydane, najwyraźniej spisał na straty niewygodny tytuł, by uprzedzić ewentualne oskarżenia silnej konkurencji. Poza tą jedną wzmianką Lekcyje nie były już bowiem przywoływane na wokandzie biskupiego sądu. Milczy też na ich temat upomnienie księgarzy i drukarzy, wśród których wymieniono Cezarego, podpisane przez Szyszkowskiego w lutym 1620, a przedrukowane bez zmian w roku następnym. Kwestia druku Lekcyj Kupidynowych, uznanych przez biskupa za zbyt swawolne, musiała zostać rozstrzygnięta po jego myśli już za pierwszym razem.
Tytuły, które wypłynęły podczas sesji sądowych, jeszcze w roku 1617 zebrane zostały przez Szyszkowskiego w trzecim już polskim indeksie ksiąg zakazanych. Prewencyjnie, by nie dopuścić do ich druku, znalazły się na nim również Lekcyje. O wypadkach tych wspomina sam Twardowski, pisząc dalej w przywołanym już tekście (Łódź, [Przedmowa]):
Ale P. Bóg [...] zdarzyć to raczył, że się usiłowanie moje i złych zamysłów do skutku prowadzenie uszu [...] Marcina Szyszkowskiego, biskupa krakowskiego, [...] doniosło, który właśnie w ten czas wielką swą [...] żarliwością pisma wszelkie takie, czujny pasterz, ostrymi barzo dekretami swymi wykorzeniał i potępiał. Dostało się mnie też, jakom był zarobił [...]. Jednak zła wola pobudzała rozumu, jakoby zamysły one sztuką jaką wyroków czujnego biskupa ujść były mogły i swego dokazać. Lecz Biskup on Najwyższy i Pasterz dusz naszych, chcąc mię nawieźć na zbawienną drogę, dekreta wikariego w tej diecezyjej swego nowym prawie wyrokiem swym, ostrzejszym niźli pierwsze, potwierdził: mnie ciężką chorobą złożył. Otworzyły mi się natychmiast oczy i doznałem, że ostre wyroki biskupie ojcowskim mi napominaniem były.
Poeta najwyraźniej początkowo nie przejął się biskupim zakazem, co łatwo zrozumieć, jeśli zważyć, że zarówno sposób, w jaki zgodnie ze sprawozdaniem o Lekcyjach wspomina Cezary, jak i sposób umieszczenia ich na indeksie sugerują, iż planowany druk ukazać się miał anonimowo (zachowane przekazy dowodzą, że podobnie poemat kolportowany musiał być w obiegu rękopiśmiennym). Zakaz Szyszkowskiego wagi nabrał dopiero wówczas, gdy Chrystus utwierdził autorytet swojego sługi, zsyłając na Twardowskiego cieżką chorobę. To nie interwencja Szyszkowskiego, lecz owa poważna niemoc zadecydowała o przemianie, której świadectwo starał się dać poeta w szeregu późniejszych utworów, poczynając od wydanej w 1618 r. Łodzi młodzi z nawałności do brzegu płynącej.
W poemacie skierowanym do tego samego czytelnika co Lekcyje, Twardowski palinodią jednoznacznie odciął się od swego literackiego grzechu sprzed roku, z którego spowiada się w przedmowie. Pisze, że gdyby w biskupim zakazie druku rozpoznał rękę Boga, Boży palec nie dotknąłby go tak groźną chorobą. Dlatego od tej pory zaczyna go pociągać tworzenie literackich alegorii, by w swoich utworach tropić ukryty sens rzeczywistości. Po dziesięciu latach Łódź młodzi, która miała przekreślić Lekcyje, dopełni poeta wydanym w 1628 r. poematem Pochodnia Miłości Bożej z piącią strzał ognistych. „Będąc w pół wieku, gdy już doskonalsze / lata przychodzą i na pracą trwalsze” (I 1,1-2), jako trzydziestopięciolatek spogląda wstecz, starając się zrozumieć, dlaczego przydarzyły mu się Lekcyje. Serią przejrzystych autocytatów ustanawia je antycypacją Pochodni, antycypacją, którą wpisuje swoje poematy o miłości w ramy spójnego tryptyku: dopiero teraz wszystkie części nabierają pełnego sensu. Dokonując w Pochodni swoistej alegorezy niefrasobliwego debiutu, nadaje mu poeta niezbywalną wagę. Po latach widzi już jasno, iż spotkana na poetyckiej drodze piękna pani rzeczywiście była Matką Miłości (por. Lekcyje I,50; Pochodnia I 7,6), ale jakże innej, niż wydawało się to młodemu autorowi zbyt pochłoniętemu naukami Kupidyna. Znane z Lekcyj rekwizyty i epizody nabierają odmiennych, głębszych znaczeń. Starczy przypomnieć, iż np. pięć strzał, po które Kupidyn sięga do swego sajdaka w Lekcyji pierwszej, już w tytule Pochodni zamienia się w „piącią strzał ognistych ku Jego Ś. Majestatowi”. Szczegółową egzegezę ich liczby i znaczenia daje wykład św. Marii Magdaleny, która, by nie pozostawić cienia wątpliwości, przypomnina, iż szkolny kurs przebiega już według innego programu: „tego cię uczy Chrystusowa szkoła” (3S 1,6). Teraz pierwsza strzała symbolizować ma „Serca Rozpalenia”, druga „Ustawiczność”, czyli wytrwałość, trzecia „Wzgardę Wszytkiego”, tj. dóbr tego świata, czwarta „Wzgardę Ciała”, piąta zaś „Matki Bożej przyczynę”, a więc wstawiennictwo Maryji.
Autorska relektura Lekcyj okazała się na tyle sugestywna, iż zwykło się je dziś określać mianem poematu realistyczno-alegorycznego, choć znamienne dla alegorycznego romansu motywy odnaleźć można jedynie w Lekcyji pierwszej, gdzie zresztą ich rola nie różni się zwykle od tej, jaką – wyodrębnione już z macierzystego kontekstu – odgrywają one w liryce erotycznej owego czasu. W roku 1617 Lekycje Kupidynowe są jeszcze manifestem wolności młodego autora, który – jeśli wierzyć bałamutnym informatorom Trepki – wyrwawszy się z krawieckiego warsztatu ojca, przeniósł się do stolicy. Opiewający wolną miłość poemat, stanowi również dowód wolności poetyckiej: w odróżnieniu od następnych, drukowanych już utworów Twardowskiego, za każdym razem przypisanych konkretnemu sponsorowi, ten dedykowany jest jedynie życzliwemu czytelnikowi.
Pierwodruk: Kasper Twardowski, Lekcyje Kupidynowe, wyd. Radosław Grześkowiak, Warszawa 1997 (Biblioteka Pisarzy Staropolskich 7). W niniejszej edycji, opublikowanej za zgodą Autora, pominięto zawarte w wersji drukowanej przypisy.